
W „Carmen” jest absolutnie wszystko co w operze znaleźć się powinno – w libretcie odnajdziemy wielką miłość, namiętność, zazdrość i dramatyczną śmierć, w warstwie muzycznej to ponadczasowe arcydzieło z utworami ikonicznymi nie tylko dla opery, ale także kultury popularnej. Najnowsza inscenizacja miała oderwać dzieło Bizeta od inscenizacyjnych stereotypów (w zapowiedziach mówiono, że „będzie krwiście, prawdziwie, dotkliwie i dogłębnie”), a po ubiegłorocznych artystycznych sukcesach Opery oczekiwania były wielkie. Tym razem zawiedzione. Dyrygent Vladimir Kiradijev wraz z Orkiestrą potraktowali muzyczne arcydzieło Bizeta z wielkim wyczuciem i maestrią, ale to co działo się na scenie już tak klarowne nie było. Niezrozumiałe, często wręcz infantylne uwspółcześnienia, a przede wszystkim zupełny brak tego co w „Carmen” powinno zachwycać – ferii barw, dynamiki, żywiołowości, tańca i wreszcie nuty ekstrawagancji podszytej pewną nostalgią czy niepokojem. Zastąpienie corridy piłką nożną i uczynienie z niepokonanego torreadora Escamillo piłkarza FC Barcelona (numer 9 na koszulce wskazywał na samego Ronaldo) było delikatnie mówiąc niesmaczne. Reżyserce, Ewelinie Piotrowiak nie udało się ukazać klimatu Hiszpanii czy cygańskiej żywiołowości. Z tego drugiego zrezygnowano praktycznie całkowicie, to pierwsze próbowano „zademonstrować” przy pomocy flag narodowych oraz kibicowskich szalików. Z inscenizacyjnych zabiegów ciekawie wypadły zawarte w pierwotnej wersji dzieła recytatywy – mówione fragmenty libretta i zachowanie języka oryginału (nie w każdej z realizacji wykorzystywane). Wypowiadane w języku francuskim teksty przydały spektaklowi wyjątkowości. Gosha Kowalińska (w roli Carmen), zachwycająca w poprzednich realizacjach, tym razem, nie tyle co zawiodła, bo jest perfekcjonistką w każdym calu [każdej nucie?], co chyba nie czuła się zbyt dobrze w roli ekscentrycznej cyganki. Jej Carmen, była zbyt patetyczna, zbyt powściągliwa, zbyt… nie prawdziwa. Komicznie wypadały miłosne sceny, sprowadzone do pseudonamiętnego obmacywania nóg bohaterki. W scenach drugiego aktu, Carmen ubrana w płaszcz moro z przewieszonym karabinem, bardziej straszyła niż ponętnie kusiła i wodziła. Twórcy spektaklu zupełnie nie wykorzystali możliwości technicznych nowej Opery, nie zobaczyliśmy formalnych fajerwerków. Zawiodła także ascetyczna scenografia (w opracowaniu reżyser), pasująca raczej do klasycznego teatru dramatycznego, niż do inscenizacji, uznawanej za jedną z najbarwniejszych, oper w historii gatunku. Po obejrzeniu szczecińskiej „Carmen” byłem muzycznie syty, niestety teatralnie czy inscenizacyjnie nie było smacznie.