Krzywym Okiem

W szczecińskiej Książnicy Pomorskiej profesjonalni lektorzy oraz literaturoznawcy, artyści, dziennikarze i uczniowie publicznie oraz na głos czytali „Odyseję” Homera. I bardzo dobrze, każdy sposób dobry, żeby namawiać do czytania książek. A i wybór lektury był dobry. Bo kto nie zna historii sławnego wojownika Odyseusza oraz jego pełnego wyjątkowych przygód powrotu do domu z wojny trojańskiej do Itaki? Są tacy? No to do lektury, gamonie! Bo to bardzo życiowa lektura. Chyba każdy z nas zna choć jednego lokalnego, szczecińskiego Odyseusza, który w piątkowy wieczór, opanowany syndromem niespokojnych nóg, opuszcza dom, udając się na wyprawę w nieznane. I w zasadzie już w momencie wyjścia z domu zaczyna się też jego droga powrotna, która kończy się w niedzielę wieczorem albo nawet w poniedziałek rano. Czasami równie trudna, niebezpieczna i pełna przygód jak Odysa. Bo przecież i jego uwodzą mniej lub bardziej atrakcyjne syreny (według Homera pięknym śpiewem przyciągały do siebie żeglarzy, po czym ich statki ulegały zniszczeniu, a oni sami ginęli) praktycznie w każdej knajpie (dobrze, że już nie ma sławnego „Kokomo”, bo tam syreny kusiły już na Deptaku Bogusława, jeszcze przed wejściem do knajpy, obiecując cuda na kiju zakończone potem totalnym drenażem portfela lub konta bankowego), mógł zaliczyć starcie z niejednym Cyklopem (obrzydliwym olbrzymem z jednym okiem) stojącym na bramce w niektórych lokalach lub dyskotekach lub mieć „tete a’ tete” z odpowiednikiem nimfy Kalipso (na której wyspie Odyseusz zmarnował siedem lat) - w szczecińskiej wersji wyspę zastąpić może jakaś agencja towarzyska, a Kalipso niejedno może mieć przecież imię („my first name is Jessica, a my second name is trzy „stówy” za godzinę”). W wersji homerowskiej Odyseusza szukał syn Telemach, a w domu czekała wierna żona Penelopa. W szczecińskich realiach bywa i tak. Choć również i nieco inaczej - nie tylko syn szuka dzielnego wojownika, ale i cała rodzina. A żona? Jak cierpliwa i wyrozumiała, to czeka. Albo czeka, choć nie zawsze wiernie. Albo czeka, ale tylko po to, żeby lokalnemu Odyseuszowi po powrocie „wypłacić z liścia” lub poinformować, że właśnie się spakowała i teraz ona udaje się na długą wyprawę, która zakończą wspólnie – w sądzie na sprawie rozwodowej.
Pojawiły się informacje, że w drugim kwartale tego roku zostanie dosypany piasek na dwóch kilometrach centralnej plaży w Międzyzdrojach. Koszt – 170 tys. złotych. Ale to nieważne. Ważne, że będzie więcej miejsca na nową formę spędzania wolnego czasu i wypoczynku przez Polaków, czyli parawaning. Większa powierzchnia, teoretycznie więcej możliwości dla każdego na znalezienie dla siebie odpowiedniego miejsca. Ale nie w przypadku Polaków. I tak zaczną się wyścigi, od krwawego świtu, o zajęcie każdego, atrakcyjnego kawałka plaży, aby go ogrodzić kawałkiem kolorowej szmaty z kijkami. A potem ci spragnieni nadmorskiego relaksu i tak będą się „naparzać” z innymi o to, kto był pierwszy, kto sobie zarezerwował akurat to miejsce, a kto kogo bezczelnie z niego eksmitował pod nieobecność rezerwującego. Wszystko zakończy się wyzwiskami, przepychankami albo i mordobiciem. I pomyśleć, że są tacy, którzy twierdzą, że morze wycisza i uspokaja. A dziki w krzakach na wydmach patrzą na to i dziwią się, że to ich ludzie wyzywają od „dzikich świń”. A sami przecież robią niezły „chlew”.
Któregoś pięknego, marcowego dnia ziemia znowu zadrżała w okolicach Szczecina oraz w samym mieście. Niektórzy myśleli, że to może jakiś wstrząs tektoniczny o niewielkiej sile rażenia albo jakiś mały meteoryt zetknął się z Ziemią właśnie w Zachodniopomorskiem. Potem pojawiły się informacje, że ziemia drży, bo jakieś ciężkie pojazdy wyjechały na drogi. Podejrzenie padło na wojska amerykańskie, które ciągną na Mazury i co chwila albo wpadają do rowów, albo powodują kolizje drogowe. Pojawiły się także informacje, że to mogą być „nasi”, czyli polska armia, która w liczbie kilkudziesięciu kolumn wojskowych pojazdów przejeżdżała trasami Pomorza Zachodniego, m.in. drogami powiatowymi w okolicach Goleniowa i Stargardu w ramach kolejnego etapu mobilnych ćwiczeń żołnierzy 12 Szczecińskiej Dywizji Zmechanizowanej. Ale to też nie było to. Zagadka rozwiązała się sama, kiedy na rogatkach Szczecina pojawili się dawno nie widziani w mieście… zachodniopomorscy rolnicy na swych stalowych rumakach, czyli ciągnikach. Znowu przyjechali protestować przeciw wykupywaniu ziemi przez obcy kapitał. Tym razem jednak oszczędzili miejskie jezdnie i podarowali sobie przejazd przez miasto. Ale zapowiedzieli, że jeszcze wrócą. Do tej pory mówiło się, że zawsze wracają żona i weksel. Teraz dołączyli do tego jeszcze zachodniopomorscy rolnicy.