Opowiem Wam o czasach, gdy bułka była bułksza, a chleb chlebszy. Gdy rogal był po złoty dwadzieścia, a solanki… O Matko! Jakie wtedy były solanki…
W tych zamierzchłych czasach mieszkałem przy ul. Wyzwolenia, naprzeciw ogromnego trawnika na którym wybudowano „Galaxy”. W zasięgu zakupów mieliśmy kilka znakomitych piekarni. Najbliższy był Krall. Nie pamiętam, przez dwa, czy jedno „el”? Dziś mieści się tam świetna i gościnna knajpa „Stara Piekarnia”. Pamiętam chleb, który tam wypiekano. Nazywał się „praski”. Ot, bochenek, jak bochenek: brązowy najsmaczniejszym brązem świata, pachnący jak obietnica rozkoszy i dwa razy w ciągu dnia ciepły, a nawet gorący! My, dzieciaki z pobliskiej SP 62 na długiej przerwie biegliśmy po połówkę gorącego „praskiego” i jakoś nas brzuchy nie bolały. Chleby Kralla były prawdziwą legendą, bęcki w domu za obgryzioną piętkę również, ale po bułki, solanki i jagodzianki, trzeba było iść do Wróbla. Mazurską w stronę komendy. Solanki od Wróbla sypane były grubą solą i kminkiem. W moim domu smarowało się je masłem nie rozcinając, po wierzchu. A jagodzianki… Jeju! Jakbym zjadł tą jagodziankę z 65 roku!
„Mamo! Rzuć chleba!” Każdy z nas miał swój ulubiony: z masłem i cukrem, z dżemem, ze smalcem. Ja, przyznam szczerze, bardzo lubiłem chleb z… musztardą. Zresztą i dziś czasami, tylko nie mówcie nikomu. Mamy chleb rzucały, a my, konusy zgłodniałe dalej ganiać po podwórkach, ulicach, zaroślach. Dalej strzelać z drewnianych pistoletów, kopać piłkę wielokroć łataną, odkrywać świat.
Inny był chleb. Inne ludzi obyczaje. Trwalsze przyjaźnie, miłości pierwsze, powietrze czystsze i mniejszy ruch na ulicach. Więcej śladów minionej wojny, która przecież ledwie dwadzieścia lat temu.
26 kwietnia 1945 roku resztki niemieckich wojsk wycofały się z opustoszałego Szczecina. Trudne to czasy i zawiłe. Wśród tych, którzy swą przyszłość chcieli związać z miastem byli przymusowi robotnicy wracający z Niemiec, demobilizowani żołnierze, przesiedleńcy ze wschodnich kresów Polski, oraz odważni pionierzy z Wielkopolski, Mazowsza, Kujaw. Pośród nich Piekarze. Bo przecież „chleb i trumny zawsze się sprzedadzą”. Pierwsi szczecinianie osiedlali się wokół placu Grunwaldzkiego i w pobliżu Wałów Chrobrego. Tak było bezpieczniej. Dziś trudno nam wyobrazić sobie te pierwsze dni, miesiące. Czas niepewności, pełen niebezpieczeństw i zaskakujących zwrotów akcji. Trudno wyobrazić sobie młodego czeladnika piekarskiego, który niepewnie schodząc do jednej z opuszczonych poniemieckich piekarni, postanawiał odważnie: „Tu będzie mój dom”.
Od zawsze mam ogromny szacunek wobec rzemieślników. Wobec tak zapomnianych zawodów jak szewc, kaletnik, rymarz, kapelusznik, kowal, garncarz, piekarz. Wśród naszych szczecińskich rzemieślników-piekarzy byli i na szczęście wciąż niektórzy są, tacy artyści jak Geldner, Jankowscy, Reczyńscy, Sobański, Trzcińscy, Jaszewski, Lorek, Wróbel, Wnuk, Krall…Nie wymienię ich wszystkich, niektóre z nazwisk pewnie przekręcił czas, za co przepraszam. Ale wciąż pozostają w naszej smakowitej pamięci, czego dowodem dyskusja na fejsbukowej stronie Grupa Stary Szczecin. Nie zapomni się dźwięku krojonego chleba, jego zapachu i smaku. Ten chleb sprzed lat wielu nie czerstwieje, przynajmniej w naszej pamięci.
Nie powinna czerstwieć i nasza pamięć. Zwłaszcza w kwietniu. Zwłaszcza o tych, dzięki którym możemy żyć w jednym z najpiękniejszych polskich miast. O każdym z nich. Osadniku, repatriancie, o pierwszych władzach nowej Polski, wreszcie o tych, którzy Stettin zdobyli. Co by nie powiedzieć, to dzięki nim piszę w Szczecinie po polsku.