Po pierwsze fair play

Autor

Krzysztof Bobala

Ale też oczywiście trochę inni zawodnicy i całkiem inna pula nagród do podziału wśród atletów. Mamy z nowojorskim turniejem też wiele wspólnego. Oba obiekty położone są w parkach. Kilku zawodników występuje zarówno w NY jak i w grodzie Gryfa, w obu miejscach, mamy wspaniałą publiczność i Karolinę Woźniacki, która zagrała na jakże różnych kortach centralnych. Mieliśmy wreszcie w finale US Open polski super duet Fyrstenberg – Matkowski, który w Szczecinie w takiej roli występował już trzykrotnie. No i mamy tu i tu boiskowych chuliganów. Wychowany jestem w duchu poszanowania pewnych zasad moralnych i dlatego od zawsze nie zgadzam się z boiskowym cwaniactwem, kombinowaniem i nieprzestrzeganiem obowiązujących reguł. Wkurza mnie kiedy piłkarze zamiast grać w piłkę, do czego zostali powołani w klubie czy reprezentacji próbują stawać w szranki z Englertem, Nicholsonem, czy Al Pacino w aktorskim rzemiośle. Te upadki, grymasy bólu i zbolałe twarze udające cierpienie, kiedy symulują faul przeciwnika. W telewizyjnych powtórkach wygląda to żałośnie. A ręka Maradony czy zachowania Mourinho? Pokochałem tenis, bo zawsze kojarzył mi się z elegancją, etykietą i przestrzeganiem zasad fair play. Ale niestety i „biały sport” nie jest pozbawiony marnych aktorów czy kortowych łobuzów. W ubiegłym roku już po raz drugi gościliśmy w Szczecinie Austriaka Daniela Kollerera. Fani tenisa zapamiętali jednak nie jego tenisowe umiejętności, a jedynie chamskie zachowanie, obrażanie przeciwników czy ciągłe negowanie decyzji sędziowskich. Daniel dzisiaj już nie zagra ani w Szczecinie ani w jakimkolwiek innym zawodowym turnieju na świecie. W maju miarka się przelała i został dożywotnio zdyskwalifikowany. Piszę o zasadach fair play, bo zbulwersowała mnie sytuacja z deblowego finału tegorocznego US Open. Czapki z głów przed Marcinem i Mariuszem, którzy po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat, od czasów sukcesów Wojciecha Fibaka dostąpili zaszczytu, a właściwie powinienem napisać wywalczyli sobie zaszczyt występu w finale Wielkiego Szlema. Za przeciwników mieli austriacko - niemiecką parę Melzer/Petzschner. I to właśnie ten ostatni – Philipp Petzschner zamiast tytułu dżentelmena kortów zasługuje jedynie na solidną porcję gwizdów. Przeciwnicy Fyrstenberga i Matkowskiego byli lepiej dysponowani tego dnia.

Polacy podenerwowani oczekiwaniem na występ w swoim pierwszym wielkoszlemowym finale nie zaliczą tego meczu do udanych. Ale kto wie jak potoczyłyby się losy tego meczu, gdyby nie pewne zdarzenie z drugiego seta. Kiedy sędzia spotkania nie zauważył, że po zagraniu Marcina Matkowskiego piłka trafiła w nogę Petzschnera Marcin poprosił Niemca o przyznanie sie do winy.

Ten jednak zaprzeczył, aby został uderzony piłką. Telewizyjna powtórka rozwiała wszelkie wątpliwości. To Polacy mieli rację, a Petzschner okazał się człowiekiem bez honoru. Jestem fanem tenisa już blisko czterdzieści lat i uważam, że mam prawo do publicznego wyrażenia swojej dezaprobaty dla takich graczy. Nie chcę oglądać tego typu kombinatorów na korcie. Pragnę aby tenis pozostał synonimem elegancji. Dla takich graczy nie powinno być miejsca w naszym tenisowym gronie. Tak jak Marcin nie podaję mu ręki po meczu.
 

Prestiż  
Wrzesień 2011