Kawa zamiast gimnastyki porannej
Szczecinianka Marta Pihan-Kulesza zajęła 19 miejsce w wieloboju gimnastycznym podczas Igrzysk Olimpijskich w Londynie. To jej największy sukces w karierze, a jednocześnie najlepszy wynik polskiej zawodniczki w wieloboju na Igrzyskach od 30 lat. W dyscyplinie, w której w Polsce zawodnicy walczą nie tylko z rywalami ale z innymi przeciwnościami.
Nawet ci najlepsi, jak Leszek Blanik przed kilku laty, nie mają wsparcia w związku i trenują w siermiężnych warunkach. Mała wzrostem, ale wielka duchem Marta gimnastyką uprawia od przedszkola, a występem w Londynie udowodniła, że ciężką pracą i konsekwencją można zajść w sporcie daleko.
Dlaczego wybrała pani gimnastykę?
Marta Pihan-Kulesza: Moja rodzina nigdy nie stroniła od sportu. Mama uprawiała akrobatykę sportową w Szczecinku. Do przedszkola chodziłam z rówieśniczką, której mama była trenerką gimnastyki w Kusym Szczecin. Było sporo powodów dla których wybrałam tę dyscyplinę. To jest sport, któremu trzeba poświęcić całe zycie i tak jest w moim wypadku. Po zakończeniu kariery też pewnie przy nim zostanę.
I od przedszkola wszystko szło tak łatwo i pięknie, że została pani dwukrotną olimpijką?
- Oj nie. Na początku było dużo trudnych chwil. Gdy byłam dzieckiem, to trudno było mi wytłumczyć, że treningi muszą być ciężkie i że nie raz będę czuła po nich ból. Później zrozumiałam, że każde ćwiczenie trzeba wykonać, i przyzwyczaiłam się do ciężkiej pracy.
Ten sport wiąże się z pewnymi wyrzeczeniami. Zapewne musi pani dbać o wagę.
- Tak. W gimanstyce jest problem wagi. Szczególnie ciężko jest dziewczynom w okresie dojrzewania, kiedy rosną. Jest to problem natury mentalnej i fizycznej. I nie chodzi tylko o wygląd, bo często te potężniejsze ćwiczą lepiej od zgrabnych i chudych. Ale gdy zawodniczka szybko rośnie, to istnieje większe ryzyko złapania kontuzji.
Teraz dbanie o wagę też jest dla mnie pewnym problemem, bo nie mogę sobie pozwolić, żeby przytyć więcej niż pół kilograma, gdyż wówczas odczuwam tę nadwagę podczas ćwiczeń. Dlatego musze uważać na dietę.
Czego pani musi sobie z niej odmówić?
- Może nie odmówić całkiem, ale muszę uważać szczególnie na słodycze. Zwłaszcza, żeby ich nie jeść wieczorem, do czego mam słabośc. Dieta musi być urozmaicona, obfita w węglowodany i białko, żeby była zbilansowane i nie uzupełniać jej dodatkowymi suplementami. Zdradzę panu, że gdybym mogła, to jadłabym o wiele więcej, bo lubię jeść i lubię dobre rzeczy.
To dlatego wysłała pani męża (Roman Kulesza, również olimpijczyk z Londynu) na saksy, żeby zarabiał na rodzinę?
- No nie, nie tak dosłownie (śmiech). Ale zarobki, które mąż otrzymuje co miesiąc - startując w lidze niemieckiej - są naszym najpewniejszym źródłem utrzymania. Wiele wskazuje na to, że po Igrzyskach podpisze nowy kontrakt i jesienią dalej będzie startował w barwach Bayernu Monachium.
Pytałem o zarobki męża półżartem, ale chyba gimnastycy nie są rozpieszczani finansowo tak jak piłkarze albo tenisiści.
- To prawda. Zarobki gimnastyków w Polsce nie są duże i trudno byłoby z nich wyżyć. Jest to przede wszystkim wina ludzi odpowiedzialnych za gimnastykę sportową, szczególnie w Polsce. Nie potrafią oni pozyskać sponsorów, a wiele rzeczy mogłoby być zorganizowanych inaczej. W Niemczech, Włoszech, Francji, nie mówiąc juz o takich krajach jak USA czy Chiny zawodnicy potrafią utrzymać się z gimnastyki.
Ja miałam wrażenie, że jadąc z mężem na Igrzyska do Londynu sprawiliśmy kłopot niektórym ludziom z Polskiego Zwiąku Gimnastyki przysparzając im dodatkowej pracy. Mieli dodatkowe papiery do wypełnienia, musieli pilnować terminów ich złożenia. Nie czułam ze strony związku żadnego wsparcia.
To przykre i świadczy o tym, że złoty medal Igrzysk Leszka Blanika sprzed czterech lat niczego nie zmienił.
- Sam Blanik niczego nie zmieni, musi mieć wsparcie w ludziach ze związku. On dawał pomysły, ale nikomu nie chciało się dalej niczego robić. Zresztą Leszek wypowiedział się o tej sytuacji w jednym z wywiadów.
Jaka była pani najwyższa premia za zwycięstwo w zawodach gimnastycznych?
- Było to nie więcej niż 1000 Euro. Tyle otrzymałam za zwycięstwo w ćwiczeniach wolnych Pucharu Świata w Katarze w 2009 roku.
Nie wkurzało pani, że na Igrzyskach w Londynie startowali zawodowi koszykarze albo tenisiści, którzy zarabiają po kilkanaście milionów rocznie?
- Nie, bo wybrałam dyscyplinę, którą wybrałam i nie żałuje tego. Kilkanaście lat temu mogłam iść do szkółki tenisowej i próbować grać w tenisa, który zreszta teraz bardzo mi się podoba. Zresztą miałam okazję obejrzeć kilka pojedynków w Londynie. Nie zazdroszczę zawodnikom, którzy zarabiają więcej mimo, że to być może ja trenuję ciężej od nich.
A zaczyna pani dzień od... gimnastyki porannej?
- Oj nie (śmiech). Nie jest mi to potrzebne, chociaż może niektórzy z gimnastyków zaczynają dzień od rozruchu porannego. Rano wolę raczej wypić kawę. Za trening biorę się później, trwa on od 4 do 6 godzin dziennie. Przyzna pan, że nie jest to mało, żeby jeszcze wykonywać gimnastykę poranną.
Również pani mąż odniósł sukces w Londynie kawalifikując się do finału wieloboju (26 miejsce). Rywalizujecie ze sobą, kto zajmie lepsze miejsce, gdy startujecie w tej samej imprezie?
- Nie. Wspieramy się nawzajem i jest to bardzo pomocne. Przed kwalifikacjami na Igrzyska, które były w styczniu miałam duży kryzys. Musiałam zacząć przygotowania tuż po ciężkim poprzednim sezonie. Do tego dolegała mi kontuzja nogi. Ale Roman musiał się przygotowywać do tych samych zawodów. Było mi znacznie łatwiej trenować, gdy pomyślałam sobie, że nie jestem jedyna w Polsce, która musi trenować nawet w dzień Wigilii, a tak było. Nawet wtedy musiałam ćwiczyć, żeby wywalczyć kwalifikacje i wyjazd na Igrzyska do Londynu.