Ciąg dalszy nastąpi

Ona – obdarzona wyjątkowym głosem i niezwykle ciepłą osobowością. On – gitarzysta z wirtuozerskim zacięciem, człowiek o niespotykanym usposobieniu.  Oni – duet „Jackpot”. Duet muzyczny i życiowy jednocześnie. Ich muzyka emanuje emocjami, którymi siebie nawzajem obdarzają. Wydali już wspólną płytę, regularnie koncertują, otarli się o zwycięstwo w popularnym telewizyjnym talent show i nie tracą impetu. Spełniają swoje marzenia. Jedno po drugim. Jednym z nich był też długi wywiad. Spełniamy!

Autor

Daniel Źródlewski

Czytelnicy Prestiżu odnajdą w środku numeru prezent – świąteczną płytę w Waszym wykonaniu z towarzyszeniem Floating Orchestra. Z duetu trochę się rozrośliście. Skąd pomysł na taką formę?

Kasia Buja: Było lipcowe popołudnie, siedzieliśmy przed telewizorem i oglądaliśmy film „Ekscentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy” opowiadający o początkach muzyki jazzowej w Polsce. Kiedy skończyliśmy oglądać, wyznałam Maćkowi, że zawsze marzyłam, by zagrać z takim zespołem. Maciek powiedział: „poczekaj, zadzwonię” i po pół godzinie mieliśmy taki zespół złożony (śmiech). Wtedy podjęliśmy decyzję, że pierwszym projektem będzie „światowa piosenka świąteczna”.

Myślisz o świętach w lipcu?

Kasia: Ja zawsze myślę o świętach, ja tym żyję.

Maciej Kazuba: Do tego stopnia, że jak dobry miesiąc temu się przeprowadzaliśmy, to z balkonu musiałem wynieść zeszłoroczną świąteczną choinkę.

Kasia: Bo ona nadal żyła, podlewaliśmy ją przecież. Żal było wyrzucać.

A co będzie na tej płycie? Kolędy?

K: Nie, nie kolędy. Określiłabym to mianem piosenek świątecznych. Zależało nam, by nie miało to jakiegoś religijnego charakteru, a nawet by nie było nawiązywania ściśle do polskiej tradycji, nie dlatego, że jest zła,
po prostu chcieliśmy by było uniwersalnie i beztrosko.

Hmm… bez religijnego charakteru, niepolskie? Ktoś tu chyba chce być deportowany.

K i M: (śmiech) 

To deportujemy się z tematów świątecznych i lądujemy w Waszej głębokiej przeszłości. Maciej, Ty z gitarą się chyba urodziłeś?

M: Faktycznie nie mogę napisać w życiorysie, że grałem najpierw na tym, potem na tym, a potem jeszcze na czymś innym. Gitara była od samego początku, bo była w domu – brat mamy na niej grał, i ja bardzo szybko po nią sięgnąłem. Najpierw sobie beztrosko brzdąkałem sam, aż zaciągnąłem mamę do ogniska muzycznego. 

Jak to mamę?

M: U mnie jakoś odwrotnie to się odbyło. To znaczy tak stereotypowo jest, że to matki zawsze ciągają dzieci na balet, czy do takich muzycznych kółek zainteresowań. I to zazwyczaj na siłę, przy stawianym oporze. A ja sam chciałem się uczyć. Miałem wtedy dziewięć lat. O Jezu, to trzydzieści trzy lata temu.

K: Trzydzieści jeden… 

M: Oj nie mówię o Tobie, mówię ile lat gram na gitarze. 

O jaaaaaaaa, to on gra tyle lat na gitarze. Ile Ty masz lat? 

M: Nawet kilka lat dłużej. Ale wracając do gitary, ona od razu stała się moim instrumentem, do żadnego innego mnie nie ciągnęło. „Zasłuchałem” się w gitarę. Mało tego, byłem dobrze zapowiadającym się klasykiem, przez myśl mi nawet nie przeszło, że mógłbym grać coś innego, ale do momentu… Tym złamaniem, była chwila w której przesłuchałem koncertową płytę „Friday Night in San Franciso” w wykonaniu Al Di Meola, Johna McLaughlina i Paco de Lucía. To mi w ogóle stery wywaliło i z miejsca porzuciłem klasykę, zaczęło mnie pchać w zupełnie inną stronę. Potem szkoła średnia, studia, ale je rzuciłem…

Czekaj, zatrzymajmy na chwilę opowieść, by było chronologicznie i to po równo. Kasiu, dla Ciebie ludzki głos, określany przez wielu jako najpiękniejszy instrument świata, był też pierwszym i jedynym instrumentem? 

K: Tak. Jak ktoś mnie pyta: „od kiedy śpiewasz?”, zawsze odpowiadam: „od zawsze!”. Jak byłam małą dziewczynką zamęczałam wszystkich swoim śpiewaniem. Nagrywałam siebie na kasety, i to na audio i video (śmiech). Pamiętam jak namiętnie udawałam Roxette. Już wtedy żyłam śpiewaniem. Ale mam też epizod z gitarą! W szkole muzycznej na Wojska Polskiego, grałam na gitarze! Trzeba było wybrać sobie instrument. Wytrzymałam pół roku, a potem zaczęłam uciekać z zajęć, bo mi kazali grać klasyczne etiudy. Ja nie rozumiałam tego, przecież poszłam do tej szkoły żeby śpiewać, a nie mozolnie uczyć się grać jakieś nudne kawałki, i w ogóle uczyć się tej gitary – jak ją trzymać, jak piórkować, jak układać nadgarstek. Szybko mi przeszło, sprzedałam gitarę i kupiłam mikrofon. Szkoły nie skończyłam, czego ogromnie żałuję. 

A macie takie swoje muzyczne klimaty, którymi pozostaliście wierni przez całe życie?

K: Zakochałam się w starym jazzie, ale takim, przy którym ludzie się wzruszali, tańczyli, a nie takim co dziś, że nie wiadomo czy to się jeszcze zespół stroi czy już skończył. Jak byłam młoda to kupowałam takie pismo „Machina”. Tam były dołączane płyty. Pamiętam numer, kiedy była płyta Billy Holiday – to w ogóle zmieniło moje życie. Pomyślałam,
że chciałabym coś podobnego robić. 

 

Masz taki swój ikoniczny utwór, o którym nieustannie marzysz?

K: To jest piosenka, której jeszcze nigdy nie wykonałam na scenie – „The Man I Love” Georga Gershwina. To było na tej płycie w „Machinie”.

Maciej, a u Ciebie latynoskie klimaty?

M: Ta muzyka towarzyszy mi chyba od początku mojej muzycznej przygody. Pierwsze muzyczne kroki stawiałem przecież w legendarnej Grupo Costa.

Skąd to? Słońca Ci brakuje?

M: Biorąc pod uwagę moje gabaryty i samopoczucie w lecie chyba nie najbardziej (śmiech), ale faktycznie coś tam musi we mnie latynoskiego tkwić. Zresztą uważam, że my Słowianie jesteśmy podobni do Latynosów.

Jak to? 

M: Towarzysko, w życiu, i temperamenty podobne. Do dziś mam wielu przyjaciół, choćby kubańczyków, wiele z nimi przeżyłem, stąd potrafię to stwierdzić. To jest serio powiązane. 

Dzieciństwo i edukację mamy za sobą. Czas na dorosłość i dojrzałość.

M: Rzuciłem studia. Nosiło mnie, ale na trochę jeszcze zostałem przy muzyce, ale z innej strony – założyłem agencję artystyczną. Miałem dwadzieścia parę lat, zacząłem organizować koncerty i zarabiałem całkiem niezłe pieniądze. Ale dziś wiem, że nie potrafiłem tego wykorzystać, w głowie mi trochę się poprzestawiało i narobiłem sporo głupich rzeczy, ale w tym temacie na tym zakończmy, proszę. Tak czy inaczej, obraziłem się na muzykę i zająłem się handlem. Sprzedawałem z samochodu na niemieckich „marktplatzach” polskie pieczywo, kiełbasę i sery. Wstawałem o trzeciej w nocy i jechałem, nieważne lato czy zima. Pamiętam – śnieżyca, minus dwadzieścia czy trzydzieści stopni mrozu, a Ty stoisz na tym rynku z tymi kiełbachami. Miałem dość, a serducho coraz głośniej krzyczało z tęsknoty za muzyką.

Rozumiem, że było ci zimno i wróciłeś do klimatów latynoskich…

M: Latynos na mrozie (śmiech). Ale podziałało! Szybko wróciłem na muzyczną ścieżkę. Ciężko było i różnie, ale starałem się cały czas być obecny w muzycznym świecie i to zaczęło procentować. 

Kasiu teraz prześwietlamy Ciebie. Na kilka lat wyjechałaś ze Szczecina do Londynu…

K: Wyjechałam, bo nie udało mi się dostać do obsady musicalu „Rent” produkowanym w Operze na Zamku. To było moje wielkie marzenie, niestety niespełnione. Pamiętam, że świat mi się wtedy załamał, ale ktoś ze znajomych opowiedział mi o szkole w Londynie, z kierunkiem wokal i produkcja muzyczna. Na miejscu okazało się, że Londyn to cholernie drogie miasto, na nic mnie tam nie było stać. Studiowałam dziennie
i pracowałam na dwie zmiany – nocami za barem, rano w piekarni.
Po roku wpadliśmy na nieco szalony, ale jak się okazało ekonomiczny pomysł – korzystając z faktu, że loty do Londynu były bajecznie tanie, przeprowadzimy się do Walencji w Hiszpanii. Tam zaczęliśmy normalnie żyć, trochę wspólnie grać i lataliśmy do Londynu, do szkoły. 

My? Czyli kto?

K: Adrian Kluś, wieloletni przyjaciel i współzałożyciel wszystkich zespołów, w których śpiewałam, w tym ostatni przed „Jackpotem”, czyli „Kasia Buja”.

O! Stąd twój pseudonim, bo przecież nazwisko inne?

K: Dokładnie, ludzie nieźle się przy nas bujali, w tańcu oczywiście.

Wróćmy do tego Londynu albo nawet Walencji. 

K: To była lekcja życia, bardzo wartościowe doświadczenia. W prawdziwym życiu, nie ma jak na filmach, że ktoś cię zobaczy i powie: „chodź mała podpiszemy kontrakt i będziesz śpiewać”. To ciężka praca i ja tego doświadczyłam. Ale na przykład dodatkowo nauczyłam się podstaw języka hiszpańskiego.

M: I temperamentu! Widzisz, to latynoska dusza (śmiech).

K: Zostaliśmy jeszcze trochę w Hiszpanii, ale się tam źle czułam. Przyjechałam na chwilę do rodziców na święta Wielkanocne i zrozumiałam
jak bardzo tęsknie. Ale spakowałam się i musiałam wracać. Pamiętam jak siedziałam na lotnisku w Berlinie, czekając na samolot, odpaliłam sobie piosenkę Chorych z refrenem „Nie jest ci dobrze wiej stąd, za siebie rzuć monetą złą”. I zawróciłam, zostałam tam gdzie jest mój dom. 

M: Olek Różanek i Chorzy. Dzięki chłopaki! (śmiech) 

Wzruszyłem się… Ale nie ma lekko, czas na anegdoty, ciekawostki i inne takie. Maciej, podobno masz na koncie koncert, którego nie pamiętasz, i nie mowa tu wcale o jakiś trunkach…

M: (śmiech) Dawno, dawno temu, chyba na początku lat dziewięćdziesiątych przechodziłem sobie koło 13 Muz i na plakacie przeczytałem, że tego wieczoru gram koncert z Markiem Kazaną. Marek – wielka postać dla mnie – gdzieś słysząc mnie na koncercie zadecydował, że chce ze mną zagrać. Zorganizował zatem koncert, ale… zapomniał mnie o nim poinformować. Szybko się z nim skontaktowałem, umówiliśmy się dwie godziny przed koncertem, by podjąć wyzwanie i popróbować wspólnie. Spóźnił się półtorej godziny, pograliśmy z kwadrans przed koncertem, i wyszliśmy przed publiczność. Saksofon i gitara. Piękne dźwięki. Podobno daliśmy nieźle czadu, ale byłem tak przejęty, że nic z tego koncertu nie pamiętam (śmiech). To była baaaaaaardzo głęboka woda. 

Kasiu, a Ty śpiewałaś u boku samej Heleny Majdaniec? 

K: To bardzo ważny wątek w moim życiu. Trafiłam do zespołu Heleny Majdaniec, kiedy miałam piętnaście lat, to był początek liceum. Ja się wychowałam na jej piosenkach, jak ją zobaczyłam na żywo to oszalałam. Była niezwykle mądrą, miłą, piękna, wybitnie zdolną kobietą. Odcisnęła piętno na moim sercu, nie tylko muzycznie. To ona nauczyła mnie podejścia do muzyki i pełnego profesjonalizmu. To ona nauczyła mnie, że piosenki w studio nagrywa się w całości. Nie ma żadnego sklejania. Staram się tego trzymać, wtedy wiem, że to będzie pełne i prawdziwe, że będą w tych piosenkach prawdziwe emocje.

A propos nagrań, macie na koncie pierwszą płytę – „Historię wielkiej wagi”. Tam jednak nie odnajdziemy Waszych autorskich utworów. 

M: „Historie wielkiej wagi” to monumentalna sztuka wielkich artystów – Ewa Bem, Hanna Banaszak, Seweryn Krajewski, Jonasz Kofta, Jan Wołek, Agnieszka Osiecka. 

K: To muzyka, którą wyniosłam z dzieciństwa. Te utwory od zawsze były w moim sercu. Kiedy je śpiewam, to śpiewam je całą sobą. Oddaje im cząstkę siebie.

Czym Wasze wykonanie rożni się od oryginałów? Na ile pozwoliliście sobie na zmianę aranżacji?

M: Szczerze? Nigdy tego nie analizowaliśmy. Ale oczywiście trochę swojego przemycamy, ja dorzucam jakieś latynoskie drobinki, Kasia trochę swingu. Nie gramy tego przecież jeden do jednego, choćby z powodu innego instrumentarium. A kiedy gramy w duecie, mowa przecież o aranżach tylko na gitarę. Pewne jest, że nie ma zbyt dużo eksperymentów, jest za to nasza wrażliwość. 

K: Nasza aranżacja oznacza przede wszystkim nie utrudniać. 

A ktoś z oryginalnych wykonawców Was usłyszał?

K: Nie wiemy tego, ale dwa tygodnie temu Ewa Bem polubiła nasz profil na facebooku (śmiech).

M: Nie oczekujemy „achów i ochów”, ale żeby nasze aranżacje nie były pominięte milczeniem. Czekamy na reakcje.

Wysłaliście im płyty?

K: Nie mieliśmy chyba odwagi, ale może masz racje – trzeba to zrobić!

Pamiętam, że się z Wami pokłóciłem, kiedy nadawaliście tytuł płycie. Mi się to nie podobało. Dziś myślę inaczej. Udowodniliście, że macie do siebie olbrzymi dystans. 

K: Ten tytuł jest dwuznaczny – bo te „Historie wielkiej wagi” mają podkreślać znaczenie tych utworów, ale tu także dodaliśmy trochę siebie (śmiech).

M: Ludzie pytali dlaczego taki tytuł – mówiliśmy, że wcale nie jesteśmy tacy malutcy i było zabawnie, przynajmniej dla nas… A dystans? To się naturalnie stało, ale jak – nie wiem. Jakbym odpowiedział ci konkretnie, to by się okazało, że jest sztuczny. Tu nie ma teorii, tak po prostu jest. Tacy jesteśmy i tego nie zmienimy. Akceptujemy siebie, nawet z nadbagażem (śmiech).

Płyta „Historie wielkiej wagi” ukazała się w niezwykle ważnym, przełomowym dla Waszej kariery momencie – mowa o udziale w telewizyjnym talentshow „Must be The Music”.

K: To Maciek po kryjomu wysłał zgłoszenie.

M: No wiesz było się dyrektorem agencji artystycznej (śmiech). 

K: To niewiarygodnie wielka przygoda i zaszczyt. Dopiero, kiedy o to pytasz, przypominam sobie, jak ciężka to była praca i jak duże towarzyszyło temu zmęczenie. 

M: Tak, to były wielkie nerwy, ale jednocześnie wielka lekcja pokory. Wiele ogłady, wiele doprecyzowania świadomego czy nieświadomego.
Z dnia na dzień staliśmy się bardziej doświadczeni i rozpoznawalni jednocześnie, ale nigdy nie zrezygnowaliśmy z siebie, nic nie zmieniliśmy, ani w sobie ani w naszej muzyce. 

K: Wielu artystów, którzy docierają do finału, zaczyna się zmieniać, przestają być wierni sobie, udają kogoś innego na potrzeby show. W nas, ani w naszą muzykę nie ingerowano. 

A pamiętacie emocje kiedy w finale przegraliście o włos…

M: Pamiętamy, bo wygraliśmy! Dla nas wygraną było to, że w ogóle tam pojechaliśmy. Nie traktujemy tego w żadnym calu jako przegraną. Każda opinia o naszej muzyce – zła czy dobra – była nagrodą. Zresztą ten program ogląda także tak zwana „branża”, czyli ludzie, którzy wiedzą do kogo potem dzwonić. Dotychczas, to ja ganiałem by załatwić nam grania, a po programie to ludzie zaczęli do nas dzwonić. 

K: Pamiętaj, że nasza muzyka to wciąż nisza, nie jesteśmy obecni w mediach, więc najważniejsze było to, że udało nam się tam przebić. Ale spokojnie, nie dzielimy życia na „przed” i „po” programie. Wiedzieliśmy, na pewno, że to nam nie zaszkodzi. 

Pracuję od kilku lat przy legendarnym festiwalu FAMA w Świnoujściu, takiej archaicznej kuźni talentów, gdzie programy tego typu są nie uznawane. Wielu famowiczów uważa, że udział w tych programach to droga na skróty.

K: Ale my przez wiele lat nie korzystaliśmy z jakichkolwiek skrótów. Ten program, był jedynie jakimś narzędziem. Ja przecież zaczynałam karierę jako malutka dziewczynka w zespole „Fant”. Pamiętam jego twórców – Krzesimir Dębski, Piotr Szulc, Ludwik Kurek, nawet mój tata, a piosenki pisał nam Jacek Cygan i…

M: … a obok siedział Jimek i plumkał na pianinie (Jimek – syn Krzesimira Dębskiego – przyp. red.) Kasia: Żebyś wiedział, że tak było! Jednym paluszkiem grał na pianinie (śmiech). Ale wracając do sedna, przecież wspominałam o graniu klubach, był zespół Kasia Buja, a wcześniej nawet wesela. Nie to, że wesela to obciach, czy że są złe, ale to cholernie ciężka praca, strasznie niszczy głos. 

M: I kręgosłup!

Ale to tylko gitarzystom (śmiech).

M: A tak serio, to faktycznie kiedy poznawałem tych fantastycznych ludzi, to od słowa do słowa, dochodziliśmy do wniosku, że warto coś razem zrobić. Stąd wspólne projekty z Jose Torresem, Januszem Stroblem, Mariuszem Bogdanowiczem, Piotrem Biskupskim czy wreszcie Bernardem Maselim. To moi mistrzowie, największe tuzy muzyki. 

K: Wiesz, jak wiele przeszkód miałam na tej drodze? Wiesz, że kiedyś zachorowałam dość poważnie? Nie będę zdradzać szczegółów, ale lekarze powiedzieli mi, że nie powinnam śpiewać. Ostrzegali, że jak się nie będę stosowała do ich zaleceń, to za rok nie będę mówić. Wystraszyłam się, ale walczyłam. Mówię to po to, by udowodnić, że można wszystko pokonać, kiedy się tylko chce. Mam fenomenalne życie.

Ależ uroczo się zrobiło. Wiem, wiem, to prowadzi do opowieści o Waszej miłości, ale i cierpliwości. Teraz Maciej zezna, jak to jest po latach znów zostać studentem…

M: Rzuciłem studia, głupi byłem. Ale teraz, między innymi dzięki namowom Kasi, wróciłem do szkoły, na Akademię Sztuki. Nigdy nie jest za późno. W zeszłym roku zrobiłem licencjat, teraz robię drugi stopień, i… jest ciężko. Serio.

K: Zrozumieliśmy, że trzeba spełniać swoje marzenia. Bo jeśli jesteś człowiekiem spełnionym, to możesz być partnerem idealnym.

No dobra, to już teraz Kasiu, kiedy pierwszy raz spotkałaś Macieja?

K: Kojarzyłam Kazubę od zawsze. Miałam świadomość Kazuby w mieście (śmiech), bo żyć w Szczecinie i go nie znać to niemożliwe. A kiedy tak świadomie go poznałam… Wiem! Byłam na koncercie we Free Blues Clubie z przyjaciółką… 

I on tam grał? Wtargnęłaś na scenę i zaśpiewałaś z nim…

K: Nie. Miałyśmy jakiś dziwny dzień i po koncercie poszłyśmy do „Sety i galarety” na deptaku Bogusława. Siadamy przy stoliku, a obok dwóch ludzi – Kazuba i Leszek Wiszniewski, między innymi z zespołu Sambal. Ja zachwycona, takie osobowości obok mnie! A oni sobie po prostu pili piwo. Nic nie robili sobie z tak wspaniałego sąsiedztwa. Nagle spotkały się nasze spojrzenia i się dosiedli.

Maciej, pamiętasz? To prawda?

M: No pewnie. Nawet Kasia mi po czasie powiedziała, że Leszek to jest gość… i nie mówię tu o muzycznych sprawach… (śmiech). Takie to były nasze początki. 

K: Zaczęliśmy gadać, buzie nam się nie zamykały...

M: Z Leszkiem chyba… 

K: Po kilku godzinach i kilku drinkach Maciej wycyganił ode mnie numer telefonu. I to podstępem, mówił: „daj mi numer, może razem popracujemy, ty masz fajny głos i w ogóle”. No to dałam i o szóstej rano dostałam SMS o treści „ciąg dalszy nastąpi”.

M: Od pierwszego wejrzenia miałem takie pierdolnięcie. 

K: Maciej zaczął o mnie zabiegać, dziś mało jest facetów, którzy otwierają kobietom drzwi Bo w większości są automatycznie rozsuwane…

K: Te też. Staje pierwszy przed fotokomórką (śmiech). Wracając – śpiewałam wtedy covery w Kafe Jerzy i Maciej nagle zaczął się tam pojawiać.

M: Podkreślę, że nigdy wcześniej tam nie chodziłem…

K: I wychodził. Wiesz, że w ciągu dwóch tygodni ze sobą zamieszkaliśmy!  

M: A w przeprowadzce pomagał nam… Leszek Wiszniewski! 

A jak się rodziła wasza wspólna praca artystyczna? 

K: Maciej był pewny tej pracy. Pamiętam, że bardzo dużo czasu potrzebowałam, by z nim zaśpiewać. Wstydziłam się, nie mogłam się otworzyć, ale się wreszcie przełamałam. 

M: To było „Light My Fire” Doors’ów. Wtedy mnie pierdolnęło drugi raz, tym razem muzycznie. Zaproponowałem z miejsca, że robimy duet. 

K: Maciej zaczął mnie szybko wprowadzać w środowisko, zaczęłam grać z muzykami, którzy byli dla mnie dotychczas nieosiągalni i ważni – Bernard Maseli, Krzysztof Baranowski, Olek Różanek, Paweł Grzesiuk… Znów spełniły się moje marzenia

A kiedy płyta autorska?

K: Kwiecień lub maj 2017 roku. Muzyka Maćka, w większości moje teksty. Już mamy gotowe osiem utworów.

M: Będą to „Historie wagi lekkiej”. Do współpracy zaprosiliśmy Baltic Neopolis Orchestra oraz Piotra Klimka. Muzycznie chcemy na niej pożenić miłość Kasi do swingu i moją do latynoskich klimatów. Nic nie zmienimy w tej swojej muzycznej przestrzeni. Zresztą to i tak dla nas wielki stres – po pierwszej płycie z utworami takich twórców sami sobie zawiesiliśmy poprzeczkę bardzo wysoko. I weź tu chłopie zrób swoje (śmiech). 

K: Na pewno będzie to ciepłe i prawdziwe. 

A o czym to będzie płyta? 

K: Tu znów ta poprzeczka (śmiech). Nie chce absolutnie mierzyć sięz tymi wielkimi utworami. O czym będzie? O człowieku. Bo co sprawia, że nim jesteś: miłość, tęsknoty, spełnione i niespełnione marzenia, radości i smutki.

Maciej, dobrze, że użyłeś chwilę wcześniej słowa „pożenić”…

K: No rok temu się oświadczył…

M: I to na kolanach, przed rodziną. Mama była, babcia była. I Kasia się zgodziła! 

K: Dokładnie w trzecią rocznicę naszego pamiętnego spotkania w „Secie i galarecie”, weźmiemy ślub!  

Za co go kochasz?

K: Kocham go mimo tego, co tak strasznie mnie w nim denerwuje (śmiech). A najbardziej denerwują w innym te cechy, których ty nie posiadasz. Zazdroszczę mu takiego praktycznego poukładania, świetnej organizacji. 

Maciej, a Ty?  

M: Za to jaka jest. Po prostu. Paradoksalnie, ja Kasi pokazałem, że każde pięć minut jest ważne, a ona mi, że czas nie zawsze jest istotny. 

K: Nauczyłam go ściszać telefon! (w tym momencie na stole zaczyna wibrować telefon Macieja. Ważny telefon, musimy kończyć rozmowę. Dźwięk faktycznie wyciszony…).

 

Rozmawiał: Daniel Źródlewski
Foto: Ola Gruszka Fotografia
MUA i stylizacja: Agnieszka Ogrodniczak
Wianek/butonierka: kwiaciarnia Esy Floresy

Podziękowania dla Centrum Mody Ślubnej
za wypożyczenie strojów do sesji

 

Prestiż  
Grudzień 2016