Olek Różanek
Już się nie spinam
Olek Różanek
Już się nie spinam
Olek Różanek wraca do muzyki i to w zupełnie autorskiej odsłonie. Do tej pory dał się poznać jako lider Chorych, Rykoszeptu i projektów Nordyk oraz Feng Szuja. W międzyczasie zaraził się aktorstwem, grając, z sukcesem, na teatralnej scenie. Teraz wraca do śpiewania, ale solo. Jego powrót sygnuje utwór „Carnegie Hall”, odbiegający stylistycznie od jego dotychczasowych dokonań artystycznych i to na całą długość. Jest to też zapowiedź kolejnych produkcji, które w ciągu najbliższych miesięcy ujrzą światło dzienne.

„Carnegie Hall” to pierwszy singiel, który jest zapowiedzią czegoś większego co dla nas szykujesz. To oznacza, że pojawi się Twoja solowa płyta?
Z tymi płytami w aktualnych czasach jest tak, że nie wiadomo dla kogo i po co je wydawać. Bo po pierwsze drastycznie spada ich sprzedaż, może poza winylami, na które od jakiegoś czasu wraca moda, a po drugie wszystko przenosi się do sieci i tam organizuje. Mamy Spotify i inne temu podobne platformy z muzyką, mamy streamingi. I to jest zajebiste. Taki przykładowo Spotify: nie dość, że ma wszystko czego szukasz, to jeszcze podsunie ci rzeczy, których nie wiesz, że szukasz, a szukasz. Po trzecie, wzrasta znaczenie singli muzycznych, publikowanych i udostępnianych pojedynczo. Nie zawsze myśli się teraz o kształcie całego albumu, nadeszła – jakkolwiek to zabrzmi – era singli. Po „Carnegie Hall” mam w planach wypuszczać kolejne produkcje: w najbliższych tygodniach drugi singiel zatytułowany „Pożary" i to nie będzie moje ostatnie słowo.
Mam gotowych jedenaście piosenek, prawdopodobnie wszystkich nie zobrazuję, ale na pewno każdą z nich wpuszczę w sieć. Możliwe, że odbędzie się to na przestrzeni miesiąca, maksymalnie potrwa do października. Być może pod koniec roku pojawi się i ta fizyczna, niegdyś tak upragniona, płyta.
To niejako Twój debiut, gdyż niemal za wszystko odpowiadasz sam. Nie tylko za teksty, ale też za muzykę. Kto pomaga Ci w spięciu tego w całość?
Mam dwóch takich przyjaciół, z którymi współpracuję. Jeden stanowi trzon zespołu Chango i jest to Borys Sawaszkiewicz, pianista, kompozytor i producent oraz szef Stobno Records, który to co przynoszę przesłuchuje, przepuszcza przez swoją wyobraźnię i dodaje temu „twista", jak i nierzadko ludzkiej ręki. W moich wersjach są to co prawda wyszukane ślady brzmień syntezatorowych, ale pozbawione siły i głębi, a jeśli dodać do tego harmonie układane przeze mnie w technologii midi, to w efekcie jest to przekomputeryzowane. Jestem w głębi duszy „depeszem” i tę matematyczną emocjonalność Depeche Mode czy M83 bardzo cenię, stąd szukam podobnego brzmienia w swoich utworach, zaś Borys na etapie produkcji dodaje im ludzkich elementów. Ożywia bębny, linie basów, zmienia puls, nierzadko wpisuje nieco nut od siebie, wzbogacając kompozycyjnie efekt. Robi się z tego fuzja electro ze współczesnym żywym graniem, no i już się robi ciekawiej. Borys dobrze rozumie zawartość mojej głowy i może dlatego wie co zostawić w tych piosenkach, a co z nich usunąć.
Druga osoba to Jakub Maciejewski, który m.in. „wykręcił” brzmienie „Carnegie Hall”. On ma zupełnie inne podejście do pracy. Bierze te moje ślady i podnosi je brzmieniowo, dodaje im powietrza, ale zachowuje składniki kompozycji niemal w całości. Wszystkie bity i synthy tworzę na komputerze i muszę tobie powiedzieć, że robiąc to czuję się jakbym znowu miał paręnaście lat. Jednakże, gdy byłem w tym wieku nie korzystałem z komputera, nigdy też nie tworzyłem na nim muzyki, więc od jakichś pięciu lat nadganiam w tej materii stracony czas i może stąd to poczucie bycia młodszym. Zaczynam robić rzeczy, do których zawsze mnie ciągnęło, ale nie miałem o nich zielonego pojęcia. Mam energię świeżaka. I nic mnie nie zatrzyma.
Do „Carnegie Hall” powstał bardzo fajny teledysk, za który odpowiada Kinomotiv. Czy każdy kolejny singiel będzie miał wizualną oprawę?
Chciałbym jeszcze kilka rzeczy wypuścić w takiej formie i przynajmniej jedną z Kinomotiv. Praca nad „Carnegie Hall” była bardzo przyjemna. Wszystko przebiegło szybko i konkretnie.
Ta ekipa wie czego chce, mają warsztat i gust, poza tym bardzo profesjonalnie się prowadzą. Często spotykam realizatorów, którzy są sprawni pod kątem technicznym, ale nie zawsze za tym stoi kreatywność. W przypadku Kinomotiv wszystkie te istotne elementy idealnie się ze sobą łączą.
Skoro nowe piosenki to i koncerty. Będziesz promował ten materiał na scenie?
Wraz z ogromną ekipą szczecińskich artystów jesteśmy tuż po Lorem Ipsum Show – wydarzeniu złożonym z tych moich nowych piosenek, którymi otworzyliśmy Teatr Letni po przebudowie. Zanim pomyślę co dalej, chciałbym skorzystać z okazji i wszystkim podziękować za zaangażowanie w ten projekt, szczególnie Borysowi za serce i czas, który temu przedsięwzięciu oddał, zaś Miastu i Szczecińskiej Agencji Artystycznej za odwagę i zaufanie. Przedsięwzięcie było złożone i wiele osób pomagało nam na poszczególnych jego etapach. Maciej Ratajczykz Goleniowskiego Domu Kultury dał nam przestrzeń do prób w pełnym składzie, Adam Opatowicz w imieniu Teatru Polskiego też nas wspierał, a gdyby nie Jacek Jekiel, dyrektor Opery na Zamku, nie miałbym możliwości ćwiczenia całego materiału przed lustrem. No i wreszcie Mariusz Miller z Megatona, który logistycznie wspiera mnie od lat, zapewniając transport ludzi i sprzętu. Rodzą mi się teraz w głowie kolejne pomysły, myślę o kontynuacji tego Lorem Ipsum. Ale jest też druga strona medalu: staram się nie mieć na to zbyt dużego ciśnienia. Co do możliwości występów, to daje mi je teatr. Jest takim wentylem, przez który wyrażam się scenicznie, sporo tam od siebie daję i niemniej dostaję. Teatr ustawił mnie w wielu aspektach i w dużej mierze dzięki niemu przybyło mi charakteru na scenie.
No właśnie. Na teatralnej scenie możemy Cię podziwiać już od jakiegoś czasu. Świetnie sobie radzisz w tej materii, widać, że to kochasz. Ciekawe, bo nie masz w tym kierunku żadnego szkolnego przygotowania…
Myślałem w wieku 20 lat, żeby iść do szkoły aktorskiej, ale nie byłem wtedy w ogóle gotowy na jakąkolwiek konfrontację międzyludzką w tym obszarze. Nawet gdybym się tam dostał, to później nic by z tego nie wyszło.
To jak w takim razie trafiłeś do teatru?
Przez Adama Opatowicza. Zobaczył mnie u siebie w Teatrze Polskim. To był 2012 rok. Wystąpiłem podczas gali, już teraz nie pamiętam co to dokładnie było i po jej zakończeniu impreza przeniosła się do Kota Rudego. Akurat wtedy na „kociej” scenie koncert dawał Mirek Czyżykiewicz i w pewnym momencie dołączyłem do jego zespołu. Razem zaczęliśmy grać, ja coś tam powiedziałem ze sceny, jedno, później drugie… było to na tyle zabawne, że rozśmieszyłem Opatowicza. Po wszystkim odezwał się do mnie i zaproponował żebym wystąpił w teatralnym kabarecie. Wziąłem w tym udział. Następnie zagrałem w spektaklu, była to bodajże „Rosyjska noc” i tak się to potoczyło.
Adamowi Opatowiczowi nie przeszkadzało to, że nie masz ani doświadczenia, ani warsztatu, który szkoła teatralna jednak daje?
Muszę przyznać, że to było odważne z jego strony. Nawet ja bym sobie nie zaufał. On, prawdopodobnie, wymyślił dla mnie jakąś sceniczną drogę. Muszę jednak przyznać, że moje początki w teatrze nie były łatwe. Dostałem sporą rolę u Marka Gierszała w „Pensjonacie Pana Bielańskiego”. Spektakl był farsą, więc trudną formą do grania. Jako początkujący aktor nie miałem wtedy ugruntowanego warsztatu, czerpałem więc z różnych źródeł, przy czym robiłem to nieudolnie. Nazwałbym to pełnym pół-profesjonalizmem. Reżyser długo nie był zadowolony z moich starań. Podczas tej ciężkiej drogi musiałem zmierzyć się z własnym wstydem, z którym aktorzy oswajają się jeszcze w trakcie szkoły. Zostałem wypuszczony na głęboką wodę i nagle musiałem wykonywać zadania. W końcu przyszedł taki moment, jakoś na trzy dni przed premierą, że po naprawdę dobrej pierwszej próbie generalnej, przyszedł do garderoby reżyser i mówi: „Podoba mi się, że zaczynasz się luzować. Tylko nie rozsiądź się i nie zapomnij o sprawie”. To było fajne, bo była to rada skierowana do aktora. Każdy aktor powinien o tym pamiętać. Tak samo jest np. z jeżdżeniem autem. Trzeba uważać, żeby brawura nas nie zjadła. Przez cały czas musisz tym trzecim okiem patrzeć na około drogi, a nie tylko przed siebie, mimo że przecież znasz tę drogę na pamięć.
Po „Pensjonacie” zagrałem Oberona w „Śnie nocy letniej” Szekspira. I to była fajna rola, bo mówienie wierszem jest dla mnie ok (śmiech). Później były spektakle muzyczne, kilka ról typowo aktorskich i nawet nie wiem w którym momencie, ale to aktorstwo mnie całkowicie pochłonęło. Jestem świeżo po premierze pierwszego w życiu monodramu, czyli "Akompaniatora" Marcela Mithoisa, który pod czujnym okiem Zury Pirvelego udało nam się wystawić w Willi Lentza, za co i Zurze i Jagodzie Kimber dziękuję z całego serca.
Wspomniałeś, że teatr Cię w wielu rzeczach ustawił, również w temacie muzyki?
Teatr mnie na nowo poukładał. I gdy wrócił temat muzyki, to zauważyłem, że wszystko znalazło właściwe sobie miejsce, wszystkie emocje i formy wyrazu. Przestałem się zastanawiać nad pięcioma rzeczami w przeciągu jednej sekundy, co mnie zawsze rozpraszało. Wszyscy jesteśmy wrażliwi, wszyscy angażujemy się w to co mówimy i do kogo mówimy. A jak się angażujemy w trzy sprawy naraz, to za chwilę możemy się wywalić. Razem z układaniem się, dotarła do mnie świadomość, że nie chcę się już spinać na to czy i jak mam coś robić, tylko po prostu to robić. Na pewno chcę wypuszczać utwory z obrazkami, ponieważ zawsze o tym marzyłem. A to co dalej się wydarzy, czy np. zagram koncert na Łące Kany, na której sobie teraz siedzimy, o to już nie będę tak usilnie zabiegał, bo i tak wiem, że to praca nad samorozwojem i jej efekty są najprzyjemniejszymi składowymi twórczych procesów.
A czy tych efektów zechcą na żywo doświadczać ludzie, życie pokaże. Na szczęście jest co robić. Wszyscy się wynudziliśmy podczas pandemii do tego stopnia, że teraz każda akcja, każdy projekt nas cieszy. Chociaż muszę przyznać, że lubiłem ten okres. Nagle znalazłem czas na tworzenie swoich rzeczy, które teraz nabierają fizycznego kształtu.
Dziękuję za rozmowę.