Chris Niedenthal
Robię to, co warto robić
Chris Niedenthal
Robię to, co warto robić
Do końca marca w Galerii Poziom 4 w szczecińskiej Filharmonii można oglądać zdjęcia Chrisa Niedenthala, wybitnego fotografa, jednego z najbardziej cenionych europejskich fotoreporterów. Wystawa prezentuje przekrój jego prac, których duża część to historyczny zapis najważniejszych momentów z najnowszej historii Polski.

Niedenthal urodził się w Londynie, w rodzinie polskich emigrantów. Ukończył studia fotograficzne w London College of Printing, po czym w 1973 roku przyjechał do Polski na kilka miesięcy i pozostał do dziś. Pracował zawsze jako tzw. „wolny strzelec”. Na początku lat 80. XX wieku współpracował z amerykańskim tygodnikiem „Newsweek” a od 1985 roku jako fotograf kontraktowy dla „TIME Magazine”. Dla tego czasopisma robił reportaże w całej wschodniej i centralnej Europie, Związku Radzieckim i na Bałkanach. Przez kilka lat współpracował również z niemieckim tygodnikiem „Der Spiegel”. Był świadkiem powstania wolnego związku zawodowego „Solidarność” podczas strajku w stoczni im. Lenina w Gdańsku w 1980 roku, jak również wprowadzenia stanu wojennego w Polsce w grudniu 1981, później dokumentował upadek komunizmu w 1989 roku. Najsłynniejsza fotografia z okresu stanu wojennego przedstawia transporter opancerzony SKOT stojący przed warszawskim kinem Moskwa, na którego fasadzie widnieje afisz filmu „Czas Apokalipsy” Francisa Forda Coppoli. Zdjęcie to stało się ikoną. Fotograf w 1986 roku otrzymał nagrodę World Press Photo za portret sekretarza generalnego węgierskiej partii komunistycznej Janosa Kadara, który trafił na okładkę magazynu „Time”.
Zacznijmy od Pana wystawy w szczecińskiej Filharmonii. Jak wybierał pan fotografie, które się na nią złożyły?
To jest najtrudniejsze pytanie, gdyż jestem kiepskim edytorem swoich zdjęć. Główna część mojego profesjonalnego życia polegała na tym, że fotografowałem i wysyłałem niewywołane filmy do Ameryki czy do Niemiec. Nie widziałem tego co fotografowałem, strzelałem w ciemno. Dzisiaj już się tego nie praktykuje, przez to, że jest cyfra i od razu widzimy efekt swojej pracy. Natomiast ja robiłem to na kolorowych slajdach, które następnie wysyłałem – nie wywołane – frachtem lotniczym do wydawnictwa lub pisma. To co z tego wychodziło wracało do mnie, ale znacznie później. Dlatego też nie posiadam umiejętności wybierania swoich zdjęć. W przypadku tej wystawy musiałem się mocno skupić i znalazł się na niej wachlarz moich fotografii jeszcze z czasów PRL-u oraz te przedstawiające współczesną Polskę. Trudno mi wybrać te które lubię najbardziej, jestem przywiązany do wszystkich swoich prac. (śmiech)
Do Polski Pan przyjechał w 1973 roku. Dla młodego człowieka, który urodził się i dorastał w Londynie, w rzeczywistości zgoła odmiennej od naszej ówczesnej, to był trochę skok na głęboką wodę. Czy dla fotografa również?
Dla fotografa, nie chcę powiedzieć, że to był raj na ziemi, ale skoro urodziłem się w Londynie i znałem życie angielskie i w ogóle Zachód, to skok w tym okresie do Polski, za żelazną kurtynę, był bardzo poważną sprawą. Rzeczywiście jak już trochę pobyłem w Polsce i robiłem wrażenie, że chcę zostać dłużej, to moi koledzy myśleli, że jestem jakimś ufoludkiem. Oni robili wszystko, żeby uciec z Polski a ja, żeby zostać.
Kiedy przyjechałem był rok 73, nic się jeszcze tu nie działo istotnego, Polska nie była właściwie znana na świecie. Na ten właściwy moment czekałem aż 5 lat, do momentu, kiedy wybrali na papieża Polaka. Wtedy wiedziałem, że jestem w dobrym miejscu i we właściwym czasie. I potem wszystko co się wydarzyło po wyborze nowego papieża i jego przyjazdu do Polski, czyli strajk gdański, stan wojenny, itd. a później wybory w 1989 roku i cała transformacja, spowodowało, że tu zostałem. Chciałem również zobaczyć jaka jest Polska „nie na wakacjach”, ponieważ do 73 roku przyjeżdżałem tu zawsze, kiedy było lato, kiedy wszyscy się bawili, byli uśmiechnięci, spędzali czas nad morzem, w górach albo na Mazurach. Skończyłem studia i jeszcze przez pół roku pracowałem w Londynie. Przyjechałem do Polski, zakładając, że zostanę tutaj tylko przez parę miesięcy. Tymczasem parę miesięcy przedłużyło się do 50 lat.
Co Pana w takim razie zatrzymało tutaj na te pół wieku?
Zatrzymała mnie historia i przez te pięć lat musiałem sobie mimo wszystko jakoś radzić. Nie było łatwo sprzedawać zdjęcia z Polski. Wtedy również niespecjalnie interesowałem się polityką. Nie znałem się na niej, unikałem jej, ale też nie było rynku zbytu na polityczne zdjęcia. Dopiero papież to zmienił. Faktycznie, przez te pięć lat przed jego wyborem fotografowałem tzw. michałki o Polsce, czyli ciekawostki jak skansen uli w Swarzędzu albo straż pożarna zakonników w Niepokalanowie. Trzebapamiętać, że w latach 70-tych, i 80-tych też istniał drugi obieg finansowy. Funt brytyjski był wtedy w banku polskim wart 6 złotych a na czarnym rynku – 200 złotych. Nie musiałem dużo zarabiać, żeby w miarę wygodnie żyć. Cynicznie to zabrzmi, ale byłem trochę takim leniuchem (śmiech).
Za to bardzo interesowali mnie Polacy, szczególnie młodzież. Była zupełnie inna niż w Anglii. Na Wyspach młodzi ludzie rządzili się zupełnie innymi prawami, mieli inne zainteresowania i potrzeby. Natomiast tutaj, podskórnie, cały czas trwała walka z komunizmem. Niekoniecznie fizyczna. To były raczej żarty, różnego rodzaju podziemne akcje i to mnie też bardzo przyciągało. Nawet dziewczyny tutaj ubierały się lepiej niż w Anglii, chyba przez to, że same musiały sobie szyć. W ogóle dziewczyny w Polsce były oryginalne i kreatywne.
To był też ten czas, kiedy mogłem się zgłaszać do różnych pism. Byłem jedynym zachodnim fotoreporterem w Polsce a w pewnym sensie, nawet w całym bloku wschodnim. Kiedy Karol Wojtyła został wybrany na papieża, jeszcze tej samej nocy pojechałem do Wadowic, żeby zobaczyć, jak miasto wygląda po ogłoszeniu tych wieści. Myślałem, że będzie euforia, tymczasem miasto mnie zupełnie zaskoczyło, Nie było widać by ktokolwiek przeżywał to wydarzenie. Dopiero następnego dnia, w Krakowie, ten historyczny moment został uczczony wielką mszą na Wawelu. Będąc jeszcze w Wadowicach zapukałem do domu parafialnego, do którego należał Karol Wojtyła. Akurat trafiłem na moment, kiedy ksiądz wyciągał księgę parafialną z roku, w którym papież się urodził. Byłem świadkiem tego jak mozolnie pisał, i to jeszcze po łacinie, że Karol Wojtyła został papieżem – Johannes Paulus II. Dla mnie to był ten moment, kiedy uwierzyłem, że mamy papieża Polaka i bardzo ważne zdjęcie w mojej karierze.
Czasy były ciekawe, ale bardzo trudne. Jak Pan sobie radził pracując jako zachodni fotoreporter w komunistycznej Polsce?
Żeby pracować w Polsce jako dziennikarz musiałem się zaakredytować dla jakiegoś zachodniego pisma bądź agencji, prosząc, żeby oni się zgłosili do MSZ w celu zdobycia dla mnie legitymacji korespondenta zagranicznego. Zachodnimi i przyjezdnymi dziennikarzami wtedy na miejscu opiekowała się Polska Agencja Interpress. Trzeba było się do nich zgłaszać, żeby dostać pozwolenie na robienie zdjęć. Na przykład załatwianie pozwoleń, żeby sfotografować stocznię trwało tygodniami. Musieli najpierw to oficjalnie zgłosić do związków zawodowych, później do ministerstwa. Dlatego też moja obecność drugiego dnia strajku w stoczni Gdańskiej była ewenementem.
Co się tam wydarzyło?
Trafiłem tam oczywiście bez jakiegokolwiek pozwolenia, ale wiedząc, że dzieje się tam coś bardzo ważnego. Byłem pierwszym zachodnim fotoreporterem i oprócz mnie był jeszcze brytyjski dziennikarz. Oczywiście nie chcieli nas wpuścić, bali się. Strajki w takim miejscu raczej nie były na porządku dziennym. Zaproponowałem im, że skoro boją się fotografa, to niech chociaż wpuszczą dziennikarza. Po półgodzinnej naradzie zdecydowali się, że dziennikarz wchodzi do środka. Stałem na zewnątrz i naprawdę trochę się bałem, gdyż fotograf – i do tego jeszcze zagraniczny – stojący z aparatem przed fabryką może zostać uznany za szpiega. Nie wiedziałem też kto w tym tłumie ludzi jest ubekiem. Czekałem tylko jak ktoś do mnie podejdzie, weźmie za kołnierz i wciągnie do bramy, gdzie mi za wszystko „podziękują”. W końcu podszedłem do stoczniowców zza bramy i powiedziałem: słuchajcie, ten Anglik nie zna polskiego, może wejdę jako tłumacz. Wtedy byłem sprytniejszy niż dzisiaj (śmiech). Sam się zdziwiłem, że wpadłem na tak prosty pomysł. Kiedy wszedłem w końcu do środka, trafiłem do sali BHP, gdzie przy długim stole, po mojej lewej stronie, siedział jakiś facet z wąsem i ten brytyjski dziennikarz a po drugiej stronie dyrektor stoczni ze swoimi ludźmi. I widzę, że ten facet z wąsem świetnie sobie radzi w tych negocjacjach z dyrektorem. Tłumaczyłem to wszystko mojemu angielskiemu koledze. Faktycznie bałem się robić zdjęcia, ale w końcu nie wytrzymałem – pomyślałem, że tu się właśnie dzieje historia, że coś się tworzy i nie wolno tego przegapić. Stanąłem za dyrektorem tak by mnie nie widział i zrobiłem szybko kilka zdjęć, które później wysłałem do Newsweeka.
A tym „facetem z wąsem” był…?
Lech Wałęsa.
Trafił Pan na początek rewolucji, narodzin „Solidarności”.
Dokładnie tak. Socjalizm był jaki był i nikt się raczej nie spodziewał, że w Polsce zacznie ktoś podskakiwać władzy. Podobne akcje, które miały miejsce w Europie wcześniej zakończyły się źle. Mam na myśli tragiczne wydarzenia w Budapeszcie w 1956 roku czy Praską Wiosnę z 68 roku. Kiedy strajk się zaczął w Stoczni im. Lenina w Gdańsku, było oczywiste, że trzeba tam być. Ale czego można było się spodziewać – tego nie wiedziałem. Od razu tam pojechałem, ale tylko na jeden dzień, bo musiałem jeszcze wysłać filmy do Nowego Jorku. Po powrocie do domu żona mi wtedy zabroniła wracać do Gdańska. Mamy wykupione wczasy na południu Polski i nigdzie nie jedziesz – usłyszałem (śmiech). I ja jako posłuszny mąż nie protestowałem. A właściwie protestowałem, ale się zgodziłem.
Bała się o Pana.
To prawda, a wtedy nie było żartów. Ja się bałem, bo uważałem, że mogą mnie posądzić o szpiegostwo a żona, że ja się wygłupiam i chcę jechać do Gdańska. Wróciłem do Gdańska dopiero jak skończyłem te cholerne wczasy (śmiech) i spędziłem tam ostanie trzy dni strajku. W końcu też dowiedziałem się kim jest ten Lech Wałęsa, bo tego drugiego dnia strajku, nie miałem jeszcze o nim pojęcia, nie wiedziałem, że to jest tak bardzo ważny człowiek.
Czy zdarzały się Panu w trakcie pracy niebezpieczne sytuacje?
Wszystkie demonstracje w czasie stanu wojennego były niepokojące dla fotografa, bo trudno było być na ziemi wśród demonstrantów. Po pierwsze demonstranci cię nie lubili, bo dla nich ktoś z aparatem mógł być ubekiem. Po drugie, mógł się też w tym tłumie pojawić tajniak, który uznałby cię za szpiega. Do tego jeszcze zomowiec, dla którego fotograf był idealnym celem. Ukrywałem się przez to. Chciałem ratować siebie, swój sprzęt i filmy. Wchodziłem na klatki schodowe albo jak miałem w pobliżu znajomych, to robiłem zdjęcia z okien ich mieszkań.
Najważniejsze zdjęcie z tamtego okresu to „Czas Apokalipsy”. Przeszło do historii jako symbol Solidarności. Czy jest również Pana ulubionym?
To nie jest moje ulubione zdjęcie, chociaż jest niezłe. Przedstawia stan wojenny w pigułce. Bardzo lubię za to zdjęcie dziewczynki na rowerze, zrobione na Podhalu w latach 70-tych.
Ta dziewczynka jest trochę za mała na ten rower więc pojawiła się kwestia czy ona z niego spadnie czy nie spadnie. Widać, jak jest bardzo skupiona na tym, żeby jednak nie spaść i jechać do przodu. Do tego ma jeszcze rozwiązane sznurowadła. I to są takie drobiazgi, które tworzą to zdjęcie. Jerzy Pilch bardzo lubił to zdjęcie i opisał je w swoich esejach. Da mnie jest to „pilchowe zdjęcie”. Samo życie – i zupełnie nie polityczne.
Jak się robi zdjęcia, które zmieniają później historię i są symbolem ważnych zajść?
W tym wszystkim jest sporo szczęścia. Intuicja i szczęście, że akurat jest się w tym miejscu i ma się przy sobie aparat. Jeśli chodzi o polityczne sytuacje to ja niczego nie planuję. To jest to co akurat widzę przed sobą. Jakoś to oddaję i to w bardzo klasyczny sposób.
A teraz jest co fotografować? W Polsce nie dzieje się za dobrze od jakiegoś czasu…
Nie spodziewałem się tego, że po 2015 roku aż tak się cofniemy. Jak tylko zorientowałem się kto dochodzi do władzy, pomyślałem: No, będzie źle. I wtedy odkurzyłem aparat. Do tego czasu nie sądziłem, że znowu będę robił takie zdjęcia, że historia się powtórzy. Wróciłem na ulicę.
Interesują mnie wszelkiego rodzaju protesty, manifestacje i demonstracje przeciwko temu co się dzieje w Polsce. Uważałem, że skoro tyle lat fotografuję współczesną historię i jeszcze żyję to nie wypada tego nie robić. Teraz to robię dla siebie, nie pracuję dla nikogo, tylko czasem publikuję w mediach społecznościowych.
Nigdy nie żałował Pan decyzji o przyjeździe do Polski i osiedleniu się tutaj? Wygodne i bezpieczne życie w Anglii a Polska czasów komunizmu – to była ogromna zmiana.
Nigdy nie uważałem i nadal tak jest, że jestem tu na stałe, chociaż 50 lat to jest mniej więcej stałe (śmiech). Ja się nie dziwię, że aktualnie młodzież wyjeżdża, żeby mieć święty spokój, tak samo jak ludzie w czasach komuny uciekali z Polski w strachu przed tym co się wtedy działo.
Jest Pan współczesnym kronikarzem naszej najnowszej historii, Pana zdjęcia to tylko potwierdzają a także nagrody czy wyróżnienia. Czuje się Pan tego częścią?
Dopiero teraz dotarło do mnie, że może coś mądrego w życiu zrobiłem, bo kiedy to robiłem to się nad tym nie zastanawiałem. Po prostu uważałem, że to zdjęcia jak każde inne. Teraz widzę, że po tych 30, 40 latach mają ogromną wartość. Raz, że pokazują bardzo ważne historyczne momenty dla Polski i dla świata, a dwa, że pokazują jak wtedy wyglądaliśmy, jak się ubieraliśmy, czym jeździliśmy. Nigdy się o to nie starałem, robiłem to co uważałem, że muszę robić. Nawet gdy robiłem zdjęcie „Czas Apokalipsy” byłem w strachu – marzłem i pociłem się jednocześnie. Chciałem jak najszybciej to zrobić i uciec. Wiedziałem, że jest to fajne ujęcie, ale nie myślałem, że przejdzie do historii.
Dziękuję za rozmowę.