Szczęśliwe siódemki Michała Janickiego
Wszystko zależy od wytrzymałości publiczności
Szczęśliwe siódemki Michała Janickiego
Wszystko zależy od wytrzymałości publiczności
Michał Janicki, to znany, szczeciński aktor, którego publiczność chętnie „jadłaby łyżkami”, kierownik artystyczny Teatru Kameralnego i dusza towarzystwa. Okazją do spotkania i rozmowy stał się okrągły, jubileusz 20-lecia tej sceny. Zapytaliśmy o jej początki, tułacze losy, o „one man show” w najstarszej bramie w Szczecinie, która publiczna toaleta na świecie ma swój teatr, a także o tym, jak można wykorzystać przejeżdżające tramwaje.

Rok 2022 już za nami. Ale chyba był dla Ciebie bardzo udany i bardzo ważny? Sporo się działo. Zacznijmy od rocznicy, w dodatku okrągłej – 20-lecia Teatru Kameralnego.
Tak, nie można zaprzeczyć, że ubiegły rok był bardzo udany.
We wrześniu, na początku sezonu teatralnego zaczęliśmy obchody dwudziestolecia Teatru Kameralnego i otrzymaliśmy wiele dowodów sympatii, listów od widzów, znanych osobistości. Serce rośnie, kiedy czuje się, że to co się robi jest potrzebne.
Teatr Kameralny podobno powstał w niecodziennych okolicznościach?
To był prawdziwie spontaniczny pomysł. Narodził się po jednym z przedstawień „Rewizora” w Teatrze Polskim, na bankiecie po spektaklu (śmiech). Impreza odbywała się latem w ogrodzie teatralnym. Świetni goście, wspaniała atmosfera. Tak nad ranem w jakimś takim nagłym przypływie sympatii, pod wpływem chwili i pięknych okoliczności przyrody jeden ze znakomitych gości, lokalny biznesmen stwierdził, że chciałby, specjalnie dla mnie, stworzyć… teatr. Uznałem oczywiście to za żart.
Ale okazało się, że biznesmen ów nie rzuca słów na wiatr. I tak powstała pierwsza siedziba Teatru Kameralnego. Mieściła się w jednej z kamienic przy ulicy Podgórnej. Okazało się przy okazji, że przed wiekami, należała ona do jakiegoś żeńskiego zakonu a w jej zabytkowych piwnicach składowano wina. Prawdopodobnie mszalne. Piwnice piękne, dobrze przystosowane dla potrzeb teatru przez fundatora. Ale roiło się w nich od pewnych takich małych żyjątek, płazińców czy też innych organizmów. Na początku próbowaliśmy z nimi walczyć. Ale wtedy jeden z naszych aktorów, który jest buddystą, zakazał zabijania czegokolwiek, twierdząc, że każde z tych żyjątek może być wcieleniem, którejś z zakonnic. Wynajmowaliśmy pomieszczenia przy Podgórnej przez siedem lat. Jestem pragmatykiem, ale w tę jedną cyfrę wierzę. W zabobony nie. Ale w szczęśliwą „siódemkę” tak. Moje nazwisko ma siedem liter (śmiech). Pod koniec działalności przy ulicy Podgórnej w świetnym monodramie wyreżyserowanym przez Tatianę Malinowską-Tyszkiewicz pt. „Zabawa w koty” występowała wspaniała artystka Marysia Baka. A jej postać i ta sztuka wiążą się ściśle z kolejną siedzibą teatru.
Równie niecodzienna jak pierwsza.
Na kolejne siedem lat, teatr przeniósł się do kamienicy przy placu Żołnierza Polskiego 5, wynajmowaliśmy dwa pomieszczenia, nr domu 5, czyli łącznie 7 (śmiech). Mieściła się tam wtedy „Desa”. I szczęśliwym trafem teatr zaczął funkcjonować właśnie w jej pomieszczeniach. I Marysia Baka mogła tam nadal grać swój wspaniały monodram. Okazało się także, że właściciel „Desy” zna ją doskonale. Bo jego mama pracowała przed laty w teatrze o on sam niejednokrotnie, będąc dzieckiem, bywając u niej w pracy przesiadywał na kolanach Marysi Baki (śmiech). Nowa siedziba teatru spodobała się wszystkim, zwłaszcza Marii, która za każdym razem mówiła; „czuję się tu tak młodo, jestem najmłodsza wśród tych wszystkich zabytkowych gratów”. Widzowie, w trakcie spektakli, siedzieli na „bidejmajerach”, „empirach”, pili herbatę z zabytkowej porcelany Rosenthala i oglądali m.in. Marysię Bakę, która wtedy była chyba najstarszą aktorką, która grała monodram, w Polsce i może nawet na świecie. Miała wtedy 87/89 lat i grała! Sama „zasuwała” na scenie przez ponad godzinę! Mamy więc najstarsze kino na świecie, czyli szczecińskiego „Pioniera” i najstarszą czynną aktorkę, która prezentowała z sukcesem najtrudniejszą formę sceniczną, jaką jest monodram! Brawo Marysiu Bako!
Ale po siedmiu latach dosięgnęła Was drapieżna ręka wolnego rynku.
Musieliśmy znowu zmienić lokalizację teatru. Ale kolejnym szczęśliwym trafem, na kolejne siedem lat, bo w tym roku taka cyfra nam „stuknie”, Teatr Kameralny „wylądował” w najstarszej bramie w Szczecinie (śmiech), czyli Bramie Portowej. I miejmy nadzieję, że w niej będziemy grali przez kolejne 77 lat, siedem miesięcy i 7 dni.
Trafiliście do samego centrum Szczecina.
W Bramie Portowej, którą wszyscy znają, przez wiele lat mieściła się „Cepelia”. Pewnego dnia przejeżdżając obok niej rowerem zauważyłem, że ten sklep zostanie zlikwidowany. A było to 7 lipca 2014 roku, czyli kolejne szczęśliwe siódemki – siódmy dzień tygodnia, siódmy miesiąc, 2014 rok, czyli łączna cyfr daje 7 a 14 podzielić przez 2, to dwie siódemki. Co miało być w Bramie po „Cepelii” miał zadecydować magistrat. Ruszyłem więc do akcji! Komisja kultury Rady Miasta (podejrzewam w składzie 7 osób) zaakceptowała pomysł utworzenia w Bramie Portowej teatru. To było siedem lat temu. I dzięki Bogu jest do dzisiaj! Jestem kierownikiem artystycznym, gram co daje się zauważyć (śmiech), trochę reżyseruję i prawdę mówiąc jestem też pracownikiem technicznym teatru (śmiech). Natomiast świetne scenografie tej sceny tworzy Danuta Dąbrowska-Wojciechowska, której talent i inteligencja są ważnym filarem Teatru Kameralnego.
Jak długo trwała adaptacja wnętrza Bramy Portowej?
Tym się zajęła fachowo firma „Konsart”, zajmująca się zabytkami na co dzień, przy wsparciu urzędów Miejskiego i Marszałkowskiego. Taka zgodna i twórcza fuzja. Kultura łączy – zgoda buduje (uśmiech). Więc budowa trwała, nie pamiętam dokładnie, bo szczęśliwi czasu nie liczą, ale pewnie 7 miesięcy z niewielkim okładem. Po remoncie mogliśmy zaczynać w grudniu 2016 (a 16 to 1+6, czyli znowu 7).
Teatr Kameralny, czyli liczba osób na scenie jest mocno ograniczona. Ilu aktorów najwięcej, równocześnie, występowało na Waszej scenie?
Czworo, to już jest tłok. Pięcioro, to sytuacja skrajna. Tylu właśnie występowało w „Oświadczynach” Czechowa. Ale oni się wymieniali na scenie, choć w kilku miejscach pojawiali się razem. I wtedy trzeba było ich upychać. Ale taka optymalna sytuacja to jest dwójka, trójka na scenie. No i ja sam (śmiech). Teraz sen z oczu nam spędza jedna sprawa – ten obiekt trzeba lekko ogrzewać pompą ciepła, na prąd, praktycznie cały czas. Rosnące ceny energii budzą nasz niepokój. Znany i wybitny polski aktor Andrzej Zaorski, który był z nami zaprzyjaźniony i bardzo nam pomagał, zauważył kiedyś, że jak się nie podgrzewa, to na ścianach Bramy momentalnie pojawiają się pleśnie i grzyby.
I mówi do mnie: „jeżeli będziesz chciał zaoszczędzić trochę pieniędzy na ogrzewaniu, to zawsze możesz założyć w tym miejscu Zespół Pleśni i Tańca” (śmiech). A ja na to odpowiadam: „pleśni może tak, ale jeżeli chodzi o grzyby, to nawet gdybym miał zbankrutować, jedynym grzybem w tym teatrze będę ja” (śmiech).
Ciekawa anegdota wiąże się z pobytem w tym miejscu znanego polskiego pisarza i dramaturga światowej sławy Janusza Głowackiego.
Zdążyliśmy się zaprzyjaźnić – twórczo – z Januszem Głowackim, którego sztuki „Home section” i „Choinka strachu” graliśmy z powodzeniem i szykujemy się do wystawienia jego czterech jednoaktówek, które osobiście wręczył nam podczas wizyty w Teatrze Kameralnym. Zapowiedział wtedy swoją obecność na premierze, ale jak wiadomo z przyczyn od nas niezależnych słowa nie dotrzyma. Ale kiedy przyjechał, przy okazji „Home section”, bardzo chwalił naszą siedzibę w Bramie Portowej, był bardzo zainteresowany jej historią, jak mówił: „takiego „starożytnego” obiektu”. W pewnym momencie oświadczył, że musi skorzystać z toalety. No to go informuję, że znajduje się ona na zewnątrz. A on na to: „drewniana?”. Odpowiadam: „nie, niedawno wyremontowana”. Chodziło mi oczywiście o toaletę miejską, z którą teatr „ściśle współpracuje”, umiejscowioną tuż przy Bramie. Głowacki poszedł, szybko wrócił. I mówi: „wiesz co Michale, widziałem w swoim życiu wiele dziwnych rzeczy. Niektórych nawet jestem autorem. Ale po raz pierwszy widzę coś takiego. To jest chyba jedyna toaleta na świecie, która posiada własną scenę teatralną” (śmiech). W Teatrze Kameralnym w Bramie występowała także niezwykła Anna Seniuk. Miała próbę, ja jej pomagałem, robiąc za „technicznego” i garderobianego. Ona też mnie dopytywała o historię tego budynku. Tłumaczę więc skąd nazwa, że Niemcy nazywali ją Bramą Berlińską, bo jednym swoim wyjściem prowadziła w stronę Odry, czyli Szczecina, a drugim w stronę Berlina. I w tym momencie za ścianą przejechał tramwaj – zgrzyt, gruchot ciężkich żelaznych kół. Anna Seniuk, słysząc te odgłosy, krzyknęła: „Jezus Maria, wracają?” (śmiech)
No właśnie, tramwaje za ścianą. To chyba dla Was spory kłopot?
To taki „drobiazg”. Odgłosów ulicy nie słychać, ale przejeżdżające tramwaje słychać wyraźnie. Wybitny polski reżyser i mój dawny dyrektor oraz mentor w szkole teatralnej Jerzy Gruza komentując to mówił: „Ty właściwie to wprowadź te tramwaje do granych sztuk”. I rzeczywiście parę razy nam się udało wykorzystać, wkomponować tramwajowe odgłosy w spektakl, „grały” w niektórych sztukach. A Gruza mówił jeszcze: „Możecie tutaj grać „Tramwaj zwany pożądaniem”, a właściwie to, co chcecie np. „Tramwaj zawsze dzwoni dwa razy”, „Cztery wesela i tramwaj”, „O jeden tramwaj za daleko” (śmiech). A jak przygotowywaliśmy „Na pełnym morzu”, to trudno było sobie wymyślić w nim udział tramwaju. No chyba, że wodnego (śmiech). Ale znaleźliśmy rozwiązanie – w tym przypadku tramwaje świetnie zagrały jako burza. Myśmy dodali tylko błyski, refleksy świetlne.
W ciągu tych 20 lat zagraliście około stu premier.
I mam nadzieję, że przynajmniej kolejnych 107 przed nami (śmiech). Przyszłość teatru jednak w dużej mierze zależy od sprawności i determinacji zarządu stowarzyszenia STPS, które jest jego prawnym opiekunem, głównie Zofii Jankowskiej i Piotra Garusa, którym jako kierownik artystyczny dziękuję za dwadzieścia lat twórczej i skutecznej współpracy. A jako twórca nienasycony proszę o więcej.
W tym roku otrzymałeś kolejny Bursztynowy Pierścień – nagrodę – statuetkę dla znakomitych artystów z zachodniopomorskich scen teatralnych. Za jaki spektakl tym razem?
Kolejny Bursztynowy Pierścień to potwierdzenie faktu, że widzowie wciąż pozytywnie oceniają moją obecność na scenach Szczecina. Tym razem Nagroda Bursztynowego Pierścienia, to wyróżnienie dla spektaklu Teatru Kameralnego, który cieszy się powodzeniem. To monodram na pograniczu, „one man show”, którego scenariusz skompilował w większości niezastąpiony Andrzej Zaorski. Gramy ten spektakl czasami dwa razy dziennie! Przed premierą byłem pełen wątpliwości co do efektu końcowego. Ale teraz, po odbiorze publiczności i wyżej wymienionej nagrodzie kamień spadł mi z serca i zatrzymał się w nerce – na razie! Niech czeka, niech będzie pod ręką. Jak spotkam kogoś bez winy to mu nim „przydzwonię”, czy jakoś tak odwrotnie, nie pamiętam, jak to szło dokładnie... (śmiech)
Twój „one man show” nazywa się „Raz, gdy chciałem być”.
Tak. Jest to taka fabularyzowana opowieść o tym, kim to ja nie chciałem zostać, a zostałem tym co widać... Treść każdego spektaklu zasadniczo jest taka sama. Ale czasami publiczność mnie prowokuje do improwizacji, więc wchodzę w poboczne wątki z wytyczonej drogi (po grecku „pederasta” – zboczeniec), czyli jestem... aktorem dygresyjnym (śmiech). I nie oszukujmy się – z prawdą ma to jakieś 50 procent wspólnego. Jak to powiedział Andrzejek Zaorski: „Nie możesz Misiu pozwolić na to, aby nadmiar prawdy zepsuł ci dobre opowiadanie” (śmiech). Trzymam się więc tego i oczywiście wszystkie opowieści są prawdziwe w 50 proc., no powiedzmy 77,7 procent. Ale one rosną, a publiczność decyduje do jakich rozmiarów. Normalnie spektakl trwa godzinę i 10 minut. Nie jestem przecież bez serca ani tak zarozumiały, żebym trzymał ludzi 2 godziny sam na sam! Pomyślałem sobie: „godzina wystarczy”. Nawet trochę wyhamowuję. To dla tych, którzy już chcą iść, już chcą powiedzieć: no, nareszcie!”. Wiedzą, że już jest koniec, że można wyjść, że można się przedzierać do drzwi. (śmiech) Ale oczywiście są też przygotowane, precyzyjnie w domu, tzw. spontaniczne bisy.
Te ciągną się czasami do 40 minut i dłużej, ale to publiczność jest już sama sobie winna – chcieli, to mają za swoje (bilet 45zł). Któregoś razu zabawa trwała ponad 2 godziny, publiczność oszalała – ja zwariowałem. Wyobraźnia miała jeszcze spory zapas, ale organizm odmówił – krążenie w kończynach dolnych. Zamiast spacerować z mikrofonem po scenie jak mistrz estrady i piosenki Jerzy Połomski, to stałem przy statywie w przewadze na prawej nodze, która spuchła. Może następnym razem skorzystam z krzesła, a jak publiczność będzie pokładać się ze śmiechu, sam się położę i stworzę nowy gatunek, zamiast „na stojaka” to „na leżaka” i sprzedam format telewizji (śmiech, ale chytry).
Niektórzy, którzy już widzieli „Raz, gdy chciałem być”, twierdzą, że jesteś najlepszym szczecińskim stand upperem a i wielu z polskiej czołówki stand upu mogłoby się sporo od Ciebie nauczyć.
No to już jest nadmierny masaż pychy. Ale skoro ludzie tak mówią, to coś w tym musi być, w myśl zasady – jak Ci trzech mówi, że jesteś pijany, to się połóż. Przyjmuję do wiadomości (śmiech). Co do estrady mam swoich ulubieńców, z przyjemnością oglądam Kryszaka, Andrusa, Tyma i Kołaczkowską, niezrównaną Kwiatkowską, Bielicką i Brusikiewicza, z którym miałem zaszczyt jeszcze w Szkole Teatralnej w Gdyni. To nie jest łatwa sztuka – sam na sam z publicznością – co podkreślał reżyser Jerzy Gruza. A Adam Opatowicz świetnie to rozumie i jest bardzo cierpliwy i wyrozumiały reżyserując moje popisy w Czarnym Kocie Rudym.
Który to już Bursztynowy Pierścień w Twojej karierze?
To już jest piąty! Jakbym ponownie grał Haendla w „Kolacji na cztery ręce”, to nie musiałbym pożyczać biżuterii, grałbym w swojej (śmiech).
Jest ktoś, kto ma więcej Bursztynowych Pierścieni?
Nie wiem, nie sprawdzałem. Ale mam jeszcze kilka nominacji, całą półkę, 9 czy 10 zgrabnych statuetek. Robią wrażenie w ilości (śmiech). Wszystkie wręczam mojej żonie Zosi! Mówi się, że za każdym mężczyzną stoi kobieta. W moim przypadku kobieta idzie przede mną torując mi drogę do sukcesów.
I ostatnie ważne wydarzenie w Twoim życiu, które ubarwiło Ci ubiegły rok – coraz prężniej rozwijający się festiwal Euromusicdrama „Muzyka w Teatrze, Teatr w Muzyce”.
To nasze najmłodsze dziecko, poświęcone muzyce teatralnej.
W 2022 roku odbyła się już jego siódma edycja. Znowu siódemka! Mówię «nasze dziecko» myśląc o współtwórcach i pomysłodawcy: Jean-Marcu Fessard – wybitnym, o światowej sławie, wirtuozie. Jako dyrektor artystyczny zajmuje się doborem osobowości muzycznych i programem, Patrycja Fessard jako dramaturg i muzyk potrafi tak jak nikt opowiedzieć słowami co słyszy w muzyce a ja dzięki temu mogę inscenizować to unikatowe na skalę europejską wydarzenie. Z Patrycją i Jean Marc'iem połączyła nas ciekawość do muzyki teatralnej, tej, która umiera w archiwach zaraz po zejściu spektaklu z afisza. Festiwal cieszy się popularnością, często na wydarzenia z nim związane po prostu trudno się dostać. Jego siódma edycja towarzyszyła obchodom jubileuszu Teatru Kameralnego. W programie znalazła się także przejmująca sztuka Patrycji Fessard pt. „Koncert argentyński”. Wspomnienie wielkiej „Madonny Argentyńskiej” – Evy Peron natchnęła Oliviera Penard – jednego z najciekawszych francuskich kompozytorów do napisania zapierającej dech muzyki. A koncert odbył się w Filharmonii w Szczecinie w wykonaniu wspaniałych muzyków: Jean Marc Fessard – klarnet, Michał Mosakowski – fortepian oraz znakomity zespół Emili Goch Salvador – Baltic Neopolis Orchestra pod kierownictwem koncertmistrza Emanuela Salvador, oraz aktorów: Patrycja Fessard – Evita, Mirosław Kupiec – anioł. Francuska telewizja zajmująca się muzyką klasyczną Mezzo, chce t koncert zarejestrować – rozmowy w toku. Trzymam kciuki, bo chciałbym to przeżyć jeszcze raz!
Lubisz podpatrywać innych na scenie? Co robią i w jaki sposób?
Nie tyle podglądać, ile podsłuchiwać. Jeszcze jako młody chłopiec wprost uwielbiałem słuchowiska radiowe. Był wspaniały cykl pt. «Codziennie powieść w wydaniu dźwiękowym». Tam grali najlepsi polscy aktorzy, cała plejada talentów, i myślę, że w dużej części to ukształtowało mój gust. Kiedy później zupełnie przypadkowo znalazłem się w szkole teatralnej okazało się, że mam już pokaźną skale i niezłą frazę. Było więc nad czym pracować – nie zaczynałem od zera. Nigdy bym nie przypuszczał jako kilkunastoletni słuchacz, chłopiec z radiem przy uchu, że po dwóch dekadach otrzymam propozycję od Janusza Kukuły, dyrektora Teatru Polskiego Radia, aby nagrać kilka spektakli Teatru Kameralnego dla Teatru Polskiego Radia. Najważniejsze to „Paryż, trzydziestego czerwca”, Patrycji Fessard, do której muzykę skomponował Adam Opatowicz i „Prawo do dzieciństwa” z przejmującą muzyką Piotra Mossa również autorstwa Patrycji, która po swojej paryskiej premierze w słynnej sali Cortot została nagrana w Polskim Radio tym razem w mojej reżyserii.
Czy jest jakiś klucz, według którego dobierasz repertuar Teatru Kameralnego?
Od dłuższego czasu, to twórczość polskich autorów. Zaczęliśmy co prawda farsą „Morderstwo w Hotelu”, ale to był jedyny tytuł amerykański. Było to bardzo udane przedstawienie. Opiekował się nami i pomagał przy tym spektaklu Jerzy Gruza. To on nam też wskazał wiele niewykorzystanych miniatur w literaturze polskiej, które pasują na małą scenę. Grzechem byłoby z tej mądrej rady nie skorzystać. Zrobiliśmy więc m.in. „Skarb” Stanisława Tyma, w którym zagrali nieodżałowany Jacek Polaczek oraz wciąż pożałowania godni Michał Janicki i Adam Dzieciniak a także „Zimę pod stołem” Topora ze świetną muzyką Adama Opatowicza. Teraz jesteśmy w Iredyńskim, w Osieckiej, nieśmiertelnym Mrożku i w Głowackim. Wystawiliśmy jego sztukę „Choinka strachu”. Reżyserował ją Andrzej Zaorski. Trochę improwizowaliśmy korzystając ze wskazówek autora. Odbyła się premiera, a Andrzej wpisał mi w programie spektaklu: „Autor jak przyjedzie, może nie poznać swojej sztuki (śmiech), ale na pewno Głowa powie (tak go wszyscy nazywali w teatrze) – co dwie głowy, to nie jedna”. Taka była jego żartobliwa recenzja.
Na koniec wróćmy jeszcze na chwilę do Teatru Kameralnego. W ciągu 20 lat istnienia tej sceny, które z przedstawień cieszyło się największą popularnością?
Bardzo trudno mówić jest o swoich dzieciach, które się kocha bardziej. Ale to chyba było „Morderstwo w Hotelu”, „Modliszka” w reżyserii A. Zaorskiego. Niewątpliwie był też Sławomir Mrożek, czyli „Czarowna noc” i „Oświadczyny” Antoniego Czechowa. Ze względów pandemiczno – wojennych musieliśmy zawiesić granie tego spektaklu. Poza tym główna aktorka występująca w tej sztuce aktualnie mieszka w Paryżu. Ale z „Oświadczynami” wiąże się pewna niezwykła historia. Ostatni raz graliśmy ten spektakl zaraz po wybuchu wojny w Ukrainie. Okazało się wtedy, że wśród publiczności znalazła się pewna para, która przyjechała z Wrocławia. Facet przeszukał cały internet, sprawdził repertuar wszystkich polskich teatrów szukając, gdzie są grane „Oświadczyny”. Okazało się, że były tylko u nas, w Teatrze Kameralnym. Tego dnia, kiedy graliśmy, oni mieli 20 rocznicę ślubu. A on się jej oświadczył właśnie na „Oświadczynach”! Wizyta na naszym spektaklu była dla tej pani wielką niespodzianką. Mąż powiedział jej, że jadą na zakupy.
I dojechali do Szczecina (śmiech) Tak się im u nas spodobało, tak się „rozkręcili”, że po Czechowie poszli z nami do Teatru Polskiego na „Mayday”.
Szkoda, że nie graliście wtedy „Ożenku” Mikołaja Gogola. Byłaby taka ciekawa trylogia, która się czasami w życiu zdarza: oświadczyny, ożenek i mayday, czyli po prostu „s.o.s.”.
W każdym razie chyba mają dosyć teatru na jakiś czas (śmiech). A tych, którzy czują wciąż niedosyt zapraszam na „Apetyt na czereśnie” Agnieszki Osieckiej z nieśmiertelną muzyką Macieja Małeckiego