Bernard Bogusławski, czyli Bajka, Wiking, Wenus, Babylon i Tiger

To on kierował kultową „Bajką” w czasach jej największej świetności. Stworzył „Wikinga” – pierwszą i chyba jedyną w Szczecinie restaurację ze skandynawskimi potrawami, współtworzył legendarną szczecińską dyskotekę lat 80 – „Wenus” oraz założył „Babylon” – najsławniejszy, po 1989 roku, lokal rozrywkowy w stolicy Pomorza Zachodniego i nie tylko. Do dziś wspominane są organizowane tam przez niego imprezy m.in. jedyny w Polsce Bal Prekursorów Gospodarki Wolnorynkowej, czyli Bal Cinkciarza oraz pierwsze pikantne konkursy np. Miss Mokrego Podkoszulka czy Miss Biustu. To on wreszcie był twórcą, pod patronatem sławnego boksera Dariusza Michalczewskiego, niepowtarzalnego „Tigera”. Bernard Bogusławski specjalnie dla Prestiżu, pierwszy raz zdradza kilka sekretów ze swojej bogatej działalności oraz tajemnic szczecińskiej gastronomii i rozrywki.

Autor

Dariusz Staniewski

Swoją karierę w gastronomii zaczął Pan w dość nietypowy sposób.

Po maturze wybrałem się do Wyższej Szkoły Morskiej w Szczecinie. Koniec lat 60. ubiegłego wieku, a to było jedno z niewielu legalnych rozwiązań, żeby wyjechać za granicę, gdzie mnie bardzo ciągnęło. Wytrwałem w niej tylko cztery semestry, bo niektórym nie bardzo się wtedy podobały moje poglądy na pewne sprawy. Poszedłem więc do pomaturalnej szkoły gastronomicznej. Po niej chciałem pracować na statkach jako ochmistrz, albo steward. Pracowałem potem w „Albatrosie” bardzo popularnym lokalu w Świnoujściu a następnie w jednym z najlepszych polskich hoteli, w tamtym czasie, czyli „Orbis Giewont” w Zakopanem. Tam przyjeżdżała cała ówczesna polska elita – artyści, sportowcy, prywaciarze np. „Król Pocztówek Dźwiękowych”, partyjni bonzowie, gwiazdy piosenki. Ale po dwóch latach, w 1971 roku, wróciłem do Szczecina.

I od razu zatrudnia się Pan w jednej z najsławniejszych polskich knajp – „Kaskadzie”.

Miejsce bardzo dobrze mi wtedy znane. Chodziłem tam jeszcze jako student Wyższej Szkoły Morskiej. Nawet miałem przezwisko „dziecko Kaskady”, bo ja tam bywałem codziennie. I w życiu nie myślałem, że po kilku latach będę tam pracował. Znał mnie personel, kierownicy sal. Różne rzeczy się robiło, aby się do niej dostać. Np. do „Kaskady” nie wpuszczano prostytutek, które przychodziły same, bez towarzystwa. Prosiły więc mnie i kolegów o wprowadzenie do lokalu. A z kasą wtedy było krucho. No to one „stawiały” wstęp, a my wchodziliśmy z nimi jako osoby towarzyszące. Natychmiast po przekroczeniu progu lokalu „mewki” znikały, bo my im do niczego nie byliśmy potrzebni. Ale my już znajdowaliśmy się w środku i o to chodziło (śmiech).

„Kaskada” była słynna na cały kraj i nie tylko.

Było w niej trochę więcej wyszukanego sprzętu gastronomicznego niż w zwykłych restauracjach. Dla niej też zawsze było więcej zaopatrzenia i lepszej jakości niż dla innych. Parter lokalu zajmowała sala Kapitańska – elegancka, z wyjątkową kuchnią. Ale w dzień zamieniała się w stołówkę. Serwowano w niej obiady abonamentowe. To się kłóciło nieco z elegancją lokalu, ale takie były czasy. Dziennie wydawano do 300 obiadów abonamentowych. Wieczorem parter zamieniał się w przystań dla ludzi, których było stać na ekskluzywność „Kaskady”. Cinkciarzy było niewielu, bo oni na parterze nie mieli z kim wymieniać waluty. Najczęściej „polowali” na klientów pod „Kaskadą”. W razie czego mieli gdzie uciekać. Pierwsze piętro, czyli Rondo, czynne było tylko wieczorem. Zajmowali je głównie obcokrajowcy, marynarze, których nazywano „bojkami” i prostytutki, czyli „mewki”. W sali Słowiańskiej na drugim piętrze było dużo młodzieży, dyskoteka, grały różne zespoły. Przynajmniej w tym okresie w którym ja pracowałem. Klub na trzecim piętrze – „Pokusa” był taką „poczekalnią” dla gości, którzy czekali na otwarcie innych sal. Trzeba przyznać, że „Kaskada” była ewenementem nie tylko w Polsce, ale nawet na skalę europejską. Tam odbywały się naprawdę prestiżowe imprezy np. bale Kapitański, Prawników, Lekarzy, Marynarzy. Słynęła ona z bogatego programu artystycznego. Przede wszystkim variete – dużo tańca, śpiewu, pokazy magików, akrobacje. Występowali w niej artyści ze wszystkich „demoludów”, czyli krajów obozu socjalistycznego. Było więc wielu Bułgarów, Czechów, Węgrów. Ale największą gwiazdą, która wystąpiła w „Kaskadzie” była bez wątpienia włoska piosenkarka Farida, przyjaciółka Czesława Niemena. To była wówczas wielka sensacja. I jeszcze jedno – to właśnie w „Kaskadzie” odbył się pierwszy oficjalny striptiz w Polsce! Dokonała tego pewna powabna Czeszka.

Ile zarabiali kelnerzy?

Różnie. Ale bywało i tak, że po dobrej nocy w Rondzie, to potrafili np. pojechać taksówką do Poznania, do hotelu Merkury na śniadanie. Mieli fantazję (śmiech). Pamiętam jak po raz pierwszy do Szczecina przypłynął amerykański zbożowiec. Wtedy jakoś podpadłem w pracy i za karę wylądowałem w klubie Pokusa – „poczekalni” na trzecim piętrze. Był on czynny od godziny 12. Ale tam się praktycznie nic nie działo, w ciągu dnia mało kto tam przychodził. Ale kiedy przypłynął ten amerykański statek ze zbożem zaraz po godzinie 12 pojawiło się w Pokusie kilkunastu marynarzy. O godzinie 15 przyszedł mój zwierzchnik a ja klęknąłem przed nim i mu dziękowałem za to przeniesienie na trzecie pięto, za tę karę (śmiech). Sam był kelnerem. Jak zobaczył pełną salę i to zagranicznych gości, to wiedział o co chodzi. A ja miałem kieszenie pełne napiwków.

Ale długo jednak Pan miejsca w „Kaskadzie” nie zagrzał?

Była wtedy w niej pewna piękna dziewczyna – Stenia. I tak się jakoś złożyło, że zostaliśmy parą. Ja byłem kelnerem, a ona występowała jako wokalistka. I ten nasz związek bardzo przeszkadzał kierownikowi sali. No bo jak miałem wolne, to zazwyczaj przesiadywałem w kanciapie dla artystów, muzyków, kręciłem się tam „po cywilu”. Kierownik ganiał mnie za to strasznie. Ja z kolei miałem niewyparzona gębę i tak walczyliśmy ze sobą. Raz, według niego, przekroczyłem miarę i dostałem do wyboru: opuścić „Kaskadę” i zatrudnić się w pobliskim „Balatonie” – znanej węgierskiej restauracji przy placu Lotników, albo trafić do nowo otwieranej restauracji „Bosmańskiej”. No to wybrałem „Balaton”, bo był bliżej „Kaskady” gdzie moja dziewczyna nadal śpiewała.

„Balaton” – kolejne kultowe miejsce na gastronomicznej mapie Szczecina.

Pracowałem w nim razem z panią Elą Szafirską. Prowadziła go aż do jego zamknięcia, chyba w pierwszych latach XXI wieku. Wcześniej ten lokal nazywał się Cafe Club. Dlaczego zmieniono nazwę nie wiem. Ale być może szukano jakiegoś urozmaicenia na gastronomicznej mapie Szczecina. Tylko z jakiej kuchni wtedy, w tych „demoludach” można było czerpać wzorce ? Z niemieckiej, radzieckiej? Wybrano węgierską i chyba stąd się wziął „Balaton”. I to był sukces. Tam zawsze było pełno ludzi. I w sali barowej i restauracyjnej. Lokal miał swój klimat. Znakomite jedzenie, zwłaszcza kociołki z zupą gulaszową, klimat – zawsze ktoś grał na skrzypcach krążąc między stolikami. To chyba była wtedy najpopularniejsza restauracja w mieście. Pracując w niej wystartowałem w pewnym konkursie gastronomicznym. Z ogólnopolskim sukcesem. To spowodowało, że zaproponowano mi kierownicze stanowisko w Balatonie. Wtedy akurat pani Ela Szafirska długo chorowała. Zdecydowano, że miałem objąć jej stanowisko. Po miesiącu, który spędziłem jako p.o. kierownika, pani Ela wróciła do „Balatonu”. Wtedy mnie przeniesiono do „Atlantyckiej”.

Czyli gdzie?

Do sławnej już wtedy „Bajki”. Historia nazwy tego lokalu przy alei Niepodległości jest bardzo ciekawa. Przed wojną należał on m.in. do sławnego niemieckiego boksera Maxa Schmelinga. W tamtych czasach częstym gościł w nim był m.in. marszałek III Rzeszy Hermann Goring, który jeździł na polowania do Puszczy Goleniowskiej. Zaraz po wojnie lokal nazywał się „SIM”. Potem pojawiła się „Bajka”, którą następnie przemianowano na „Atlantycką”. Trafiłem do niej, bo kierowniczce tego lokalu zaproponowano szefowanie nowo powstającemu „Chiefowi” przy placu Grunwaldzkim. Przyjęła to stanowisko a ja przyszedłem na jej miejsce w „Atlantyckiej”. Młody „łepek” byłem, miałem 24 lata.

Błyskawiczna kariera.

Błyskawiczna a przecież nie byłem „partyjny”! Prawdopodobnie byłem wtedy najmłodszym kierownikiem lokalu gastronomicznego w Polsce. A podlegało mi 60 osób. Lokal był czynny od godz. 12 do 5 rano Dłużej funkcjonowała chyba tylko „Żeglarska”, też kultowy lokal, choć dla zupełnie innej grupy ludzi (śmiech).

Skąd się wzięła nazwa „Bajka”? Dlaczego pojawiła się „Atlantycka”?

Nie wiem. Ale w każdym razie zawsze było w niej bardzo dużo prostytutek. Podobnie jak niedaleko położonej „Palomie” oraz „Kaskadzie”. Niektórzy te trzy miejsca nazywali nawet szczecińskim „trójkątem bermudzkim”. Ale w „Kaskadzie” kiedyś doszło do pewnej specyficznej sytuacji. Nie wiem czy to nie chodziło o żonę pewnego lokalnego, wysokiego funkcjonariusza PZPR. W każdym razie wzięto ją za „mewkę”, obrażono a prostytutki zwyzywały ją jeszcze gdzieś w toalecie. Wtedy dostały zakaz wstępu do „Kaskady”. Do „Bajki” również. W ten sposób władza walczyła z prostytucją. Przy okazji zmieniono także nazwę „Bajki” – „na Atlantycką”. Bo miała się kojarzyć z daniami z ryb, które w niej serwowano. Ale tam nie było warunków do sprzedaży takiego asortymentu. Lokal z rybami i ich przerobem musiał spełniać ostrzejsze wymogi sanitarne. A „Atlantycka” do tego się nie nadawała. Po pewnym czasie zabroniono więc sprzedaży ryb. Ale nazwa została. Za to nacisk położono na drób. I dopiero ja go zamieniłem na dziczyznę.

Jak „Atlantycka” znowu została „Bajką”?

Wykorzystałem kiedyś pewną sytuację. W „Kaskadzie” organizowano jarmarki bożonarodzeniowe. Ale poczęstunek dla oficjeli, którzy brali w nich udział przyrządzano u mnie w lokalu

– w Sali Kominkowej. Dogadałem się wtedy z ówczesnym redaktorem naczelnym „Kuriera Szczecińskiego”, że trzeba przywrócić „Bajkę”. Przy obfitym poczęstunku w którymś momencie zapytałem ucztujących oficjeli czy pasuje im do dziczyzny nazwa „Atlantycka”. A oni na to: „a Wam z czym się kojarzy ta nazwa?” Na to naczelny „Kuriera” mówi: „mi z NATO, z wrogim nam Paktem Północnoatlantyckim”. I to był strzał w dziesiątkę. Bo na sali byli sekretarze z Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Nie minęły dwie godziny i była zgoda na przywrócenie lokalowi nazwy „Bajka” (śmiech).

Dziczyzna, brzmi bardzo ekstrawagancko w kraju wiecznych kolejek przed sklepami

W 1975 lub 1976 roku odbyła się weryfikacja kierowników lokali i kategoryzacja restauracji. Żeby dostać tę najwyższą, trzeba było zaproponować coś nowego, co zmieni oblicze lokalu i przysporzy mu nowych klientów. A w Szczecinie nie było żadnej restauracji z dziczyzną. Dlatego właśnie taki asortyment zaproponowałem.

Skąd Pan ją pozyskiwał?

Była taka firma, nazywała się „Las”. Zajmowała się skupem mięsa od myśliwych. Podpisałem z nią umowę, wszystko legalnie, oficjalnie. I z niej otrzymywałem sarny, jelenie, łosie, dziki, zające, kuropatwy, bażanty, perliczki. Raz nawet dostarczono mi żubra, którego odstrzelono gdzieś w Białostockiem. Wtedy były straszne kłopoty z mięsem w sklepach. A myśmy jeszcze dostarczali garmażerkę do niektórych delikatesów np. kiełbasę z dzika.

Mówiąc o „Bajce” zawsze wspominano pewną atrakcję…

W „Bajce” były cztery sale. W jednej z nich – Lustrzanej znajdował się sławny, szklany, podświetlany parkiet do tańca. Atrakcja wyjątkowa. Ale był też z nim ciągle problem. Bo to szkło się odłamywało, kruszyło, pękało. Fatalnie to wyglądało. W tamtych czasach niełatwo było zdobyć taki materiał w dodatku

o grubości około 10 cm. Trafiłem do jednej z wrocławskich fabryk, która produkowała szkło dla lotnictwa. Sklejano kilka szyb i w ten sposób miałem materiał na parkiet. Ale po jakimś czasie ono znowu pękało. I tak na okrągło. W końcu daliśmy sobie spokój i położyliśmy parkiet. Przyznam się więc – to ja zlikwidowałem szklaną podłogę (śmiech). Na antresoli za to stworzyłem koktajl baR. Wtedy już mogłem kupować alkohole jako ajent z prywatnych źródeł. Dzięki temu miałem w tym barku np. prawie 30 rodzajów whisky. Do tego zagraniczne papierosy. Jak ludzie przychodzili, to doznawali szoku. Wprowadziłem, chyba też jako pierwszy w Szczecinie, krzesełka dla dzieci oraz bary sałatkowe na wózkach.

Niełatwo było chyba dostać się do „Bajki”?

O godzinie 23 zaczynało się variete. Ale nieco uboższe i krótsze niż w „Kaskadzie”. Orkiestra grała do 1 w nocy. Potem była dyskoteka. Łącznie w całej „Bajce” mogło się zmieścić 120, 130 osób. Ale dziesiątki chętnych stały przed wejściem, żeby się dostać do środka. Szatniarz, dwóch portierów, ja i kierownik sali trzymaliśmy drzwi, żeby ich nie wyważono, albo żeby nie pękły pod naciskiem tłumu. A przed Sylwestrem ustawiała się kolejka społeczna po bilety. Ludzie stali w długim ogonku nawet kilka nocy.

Lokal cieszył się także popularnością wśród ówczesnych celebrytów, nie tylko lokalnych.

Bardzo często przychodzili aktorzy, gwiazdy telewizji, estrady. Długo wymieniać. Sportowcy – wielu bokserów m.in. słynny polski pięściarz Leszek Błażyński, mistrz Europy. Mały, ale czupurny, taki kogut. Kiedyś zaczepiło go trzech byków. Rozłożył ich w kilkanaście sekund. Na początku lat 80. Np. wystąpił w „Bajce” zespół, który się nazywał TRAGAP, czyli odwrotność PAGARTU – nazwy firma zajmującej się w PRL organizacją koncertów. To była grupa, który w 1980 roku towarzyszyła Annie Jantar podczas jej turnee po USA. Mieli wracać razem z nią samolotem. Ale ona się spieszyła, wzięła wcześniejszy lot. I jak wiadomo jej samolot rozbił tuż przed lądowaniem na warszawskim Okęciu. Pamiętam też taką sytuację z lat 70. jak do szczecińskich ZPO Dana przyjechał I sekretarz PZPR Edward Gierek. Towarzyszyła mu ochrona z Biura Ochrony Rządu. Jego wizytę też zabezpieczali szczecińscy milicjanci. Ta ochrona Gierka słynęła z dość niekonwencjonalnych zachowań, lubili poszaleć. Szczecińscy milicjanci wiedzieli kto jest z BOR, ale druga strona nie wiedziała kto jest z milicji. No i doszło do awantury. Była taka bijatyka, że stoły i krzesła latały po całym lokalu. Na drugi dzień „borowiki” przyjechali do Bajki chcąc pokryć szkody. Zaskoczyli mnie tym, nie liczyłem ile wynosiły straty. Na „zgodę” otrzymałem od nich 200 USD. A straty były dużo niższe. Wtedy 200 dolarów, to było, po czarnorynkowym kursie, 26 tys. złotych. A krzesło, ile mogło kosztować – 200 złotych? A stół, ile – 300? Mieli gest (śmiech)

Długo Pan kierownikował w „Bajce”?

Pracowałem tam od 1973 roku. Chyba najdłużej w historii. Wyrzucono mnie w 1982 roku, bo znowu stanąłem po nie tej stronie, co trzeba było (śmiech). Nie byłem założycielem Solidarności w „Bajce”, ale inspirowałem osoby, które się tym zajęły. Sam się zapisałem na samym końcu. I to się nie spodobało i zapamiętano to. Doszła do tego jeszcze inna sprawa – postanowiłem złożyć papiery, aby emigrować. Potem ta decyzja o wyjeździe nie okazała się taka ostateczna. W międzyczasie ciężko zachorowała moja córka. Bardzo chciałem być przy niej, opiekować się nią, pomagać…

W jakich okolicznościach opuszcza Pan „Bajkę”?

Otrzymałem tzw. propozycję „nie do odrzucenia”. Ale i wybór jednocześnie. Mogłem objąć, jako kierownik, jakąś restauracyjną „melinę” gdzieś na Golęcinie, albo jakąś „mordownię” na Niebuszewie, lub upadający bar w alei Piastów, który wtedy nazywał się „Gościnny”. Wybrałem tę trzecią propozycję. Pomyślałem, że jak już mam trafić do jakiejś „meliny”, to niech ona będzie w centrum miasta. Po przeróbkach lokal zyskał nowy wygląd i nową nazwę – „Wiking”.

Kolejne popularne miejsce, z charakterystyczną łodzią przed wejściem.

Wymyśliłem sobie, że powinna w nim funkcjonować kuchnia skandynawska. Przez znajomych Jugosłowian, którzy osiedli w Szwecji, otrzymałem książki kucharskie z potrawami skandynawskimi. Na ile umieliśmy, na tyle je przetłumaczyliśmy i wprowadziliśmy do Szczecina. Oryginalna kuchnia, nazwy dań pisane po szwedzku, norwesku, fińsku z dodatkowym opisem z czego danie się składa. W knajpie było pięć stolików i loże. Ale powodzenie było tak wielkie, że trzeba było robić rezerwacje z wyprzedzeniem. Przychodziła masa ludzi. W tym ciężkim czasie – stan wojenny i tuż po nim, dla wielu była wtedy taką namiastką Zachodu.

Szczególna popularnością cieszył się wśród różnych „stałych bywalców” – karciarzy, cinkciarzy…

Oni się tam zawsze dobrze czuli. Ale ja ich nie goniłem, bo „sztucznego tłoku” nie robili. Zostawiali tam pieniądze. A ja nie byłem z milicji, żeby gości segregować pod kątem tego czym się zajmują i z czego żyją. W każdym razie „Wiking” okazał się gastronomicznym hitem.

Pojawiali się w nim Skandynawowie?

O, była nawet pewna zabawna historia. W menu znajdowała się m.in. szwedzka potrawa – połączenie mięsa z buraczkami. Przyrządziliśmy ja w taki sposób w jaki udało nam się ją przetłumaczyć ze szwedzkiego. Nikt chyba w Szczecinie wtedy nie miał doświadczenia ze skandynawska kuchnią. Któregoś dnia w „Wikingu” pojawił się Szwed. Spróbował tej potrawy i stwierdził, że niewiele ma ona wspólnego z tym, co się kryje pod tą nazwą w Szwecji. Okazało się przy okazji, że z zawodu jest kucharzem. Skończyło się więc profesjonalnym szkoleniem moich kucharzy ze skandynawskiej kuchni.

Łódka, która stała przed wejściem do lokalu, to był Pana pomysł?

Mój. Ale pomógł mi z nią mój kolega, rybak z Trzebieży. Była gdzieś podtopiona, on ją wyciągnął i przetransportował ją pod Wikinga. Była atrakcją, ale środku znajdowały się stoliki. Można więc było ucztować na zewnątrz.

Wtedy pojawia się kolejna kusząca propozycja?

Kiedy prowadziłem „Wikinga” pojawiła się propozycja odkupienie połowy udziałów w dyskotece „Wenus”, która działała na Pogodnie.

Przy ulicy Łukasińskiego. Ta dyskoteka od samego początku funkcjonowała w zaadaptowanym do tego celu… garażu?

Tak. On tam funkcjonował jeszcze w latach 70. W środku było 60 miejsc siedzących. A do tego dochodził jeszcze dosyć długi bar. To też były złote czasy. Zarabiało się od cholery pieniędzy. Bywali tam wszyscy zamożniejsi mieszkańcy Szczecina – lekarze, prawnicy, politycy, prywatna inicjatywa, cinkciarze, „niebieskie ptaki”. Wtedy już powoli rodziła się ta przestępczość, która wybuchła na początku lat 90. Późniejsi słynni gangsterzy szczecińscy też się tam bawili (śmiech). Miałem pozwolenie grania tylko do godziny 2 w nocy, ze względu na mieszkańców, obok same domki i wille. Konkurencyjna „Mała Scena” mogła działać tak długo jak chciała – była w centrum miasta, przy placu Lenina, teraz Szarych Szeregów. I była instytucją państwową, bo podlegała pod Estradę Szczecińską.

Do „Wenusa”, taki zwykły Kowalski, to raczej nie miał szans, żeby wejść?

Nie miał. Tacy nawet się nie starali. To nie był duży lokal, ale za to mieścił więcej niż mógł (śmiech). Wtedy nie było kas rejestrujących, tylko zeszyty do których trzeba było wszystko wpisywać dla Urzędu Skarbowego. Wszystko musiało się zgadzać. A czasami w lokalu były tłumy i był straszny harmider. Sam stawałem za barem. Każdy chciał się napić. Miałem taki umówiony znak z DJ – jak pokazałem mu ręką pewien ruch, to on ściszał muzykę i mówił: „teraz przerwa, barman pije” (śmiech). Wtedy ten atak na bar nieco słabł, a ja miałem trochę oddechu. Musiałem przecież wszystko rejestrować, zapisywać wszystkie transakcje. Miałem też tam pewnego „opiekuna” z MO, który mnie nachodził bez przerwy. No cóż było robić ? Została mu przedstawiona taka, pewna „koleżanka” i był spokój(śmiech). W „Wenusie” organizowałem np. bale przebierańców. W trakcie takich imprez fundowaliśmy gościom pieczonego prosiaka. A raz był nawet żywy prosiak. Wylicytował go jeden ze znanych szczecińskich prawników. Wziął prosiaka na ręce a wtedy ten zsikał mu się na marynarkę (śmiech).

Długo Pan prowadził tę dyskotekę?

Od 1984 do 1990 roku. Wtedy nadszedł czas przemian gospodarczych. I pojawił się „Babylon”.

Następne kultowe miejsce na rozrywkowej mapie Szczecina. W samym centrum miasta, w przestronnych pomieszczeniach w podziemiach Domu Towarowego Odzieżowiec.

Znałem to miejsce, bo mieścił się tam wcześniej Klub Handlowca „Piwnica”. Nazwę Babylon zaproponowała moja znajoma. Dlaczego Babylon? Bo kiedyś był taki wielki przebój zespołu Boney M pt. „Rzeki Babylonu”. Ale lokal zasłynął niespotykanymi wtedy w Polsce imprezami. Jedną z nich był Bal Prekursorów Gospodarki Wolnorynkowej, czyli Bal Cinkciarza. Wszystkie dzienniki i wiadomości telewizyjne we wszystkich stacjach tv o tym mówiły i pokazywały, łącznie z Teleexpresem, pisały o nim ogólnopolskie gazety. To był pierwszy taki bal w Polsce. Nie słyszałem, aby potem ktoś powtórzył taką imprezę. W „Babylonie” zorganizowałem także m.in. pierwszy w Szczecinie „Turniej Mokrego Podkoszulka” i pierwsze wybory „Miss Biustu”. W jury tego drugiego konkursu zasiadał m.in. zmarły niedawno Jerzy Urban, a także pewien bardzo znany biznesmen i popularny szczeciński lekarz. W drugiej edycji w jury zasiadała sławna wtedy Anastazja Potocka – ta, która sex skandalem skompromitowała ówczesną polską klasę polityczną. Takie były pomysły! W „Miss Biustu” jedną z nagród był ufundowany przeze mnie mały fiat 126 p. Otrzymała go zdobywczyni tytułu, piękna dziewczyna. Pracowała w jednej z najważniejszych, dużych szczecińskich firm. I za udział w tej imprezie została z niej wyrzucona z pracy. W Babylonie odbyła się także np. pierwsza w Szczecinie „Rocznica Rewolucji Październikowej na wesoło” – zamiast obrusów na stołach były egzemplarze głównych radzieckich gazet „Izwiestii” i „Prawdy”, do picia była tylko i wyłącznie „Stoliczna” i „Maskowskaja”, na zakąskę słonina, cebula i czarny chleb. Do tego zespół VOX przebrany w carskie mundury.

Jak długo funkcjonował Pan w „Babylonie”?

Do 1996 roku. Ba sam lokal działał jeszcze do lat 2000. Ale jeszcze za moich czasów, na jego pięcioleciu wystąpiła Edyta Górniak. W kwietniu 1994 roku zajęła drugie miejsce w konkursie Eurowizji, a w marcu następnego roku śpiewała właśnie u mnie. Była już wtedy wielką gwiazdą. Pewnego rodzaju konkurencją dla nas było wtedy „Miami Nice” przy ulicy Bohaterów Warszawy. Ale to był kombinat, obliczony na „masówkę”, mieścił jakieś 800 osób. U mnie jak było 300, to już był prawdziwy tłok. Ale za to była atmosfera, specyficzny klimat i goście. Ludzie o tym pamiętają, wspominają. W „Babylonie” występowały wszystkie największe gwiazdy polskiej piosenki. Łatwiej wyliczyć kogo nie było niż był. Np. Andrzej Zaucha dał w nim we wrześniu 1991 roku ostatni publiczny koncert a miesiąc później zginął tragicznie. Maryla Rodowicz wystąpiła nawet dwa razy w ciągu jednego roku. Najpierw w październiku. Chcieliśmy jednak żeby zaśpiewała również w Sylwestra. Jak ją do tego nakłonić? Kupiłem 50 róż i przygotowałem od razu tekst umowy. Kwotę za koncert miała wpisać sobie sama. Rodowicz kończy występ, wchodzę z tymi różami na scenę, obok kelnerka z szampanem w wiaderku. Wręczam kwiaty, ludzie wyją z radości, pełen entuzjazm. No to mówię: „Pani Marylo, zadam publiczności jedno pytanie. Czy chcecie, żeby Maryla przyjechała do nas na Sylwestra ?”. W odpowiedzi szał. Marynary w górę, dziewczyny zdzierały bluzki i rzucały na scenę. Mówię więc: „Pani Marylo, tu jest przygotowana umowa, proszę tylko wpisać kwotę, nie ma Pani wyjścia”. A ona: „Panie Benku, dla Pana wszystko”. I zagrała.

Przychodzi 1996 rok i początek kolejnego etapu.

Przez kilka lat byłem współwłaścicielem jeszcze kilku innych biznesów oraz znanej i popularnej jadłodajni przy ulicy Jagiellońskiej – „Kornera”. Słynęła z dobrej kuchni. Czasami podjeżdżali do niej klienci takimi „furami”, które były więcej warte niż sam lokal. (śmiech) Przez wiele lat stołowali się tam piłkarze MKS Pogoń. Kupili go potem dwaj znani szczecińscy piłkarze.

W 2001 roku na rynku pojawia się „Niger”.

Chciałem zrobić coś, czego jeszcze w Szczecinie nie było. I wymyśliłem sobie właśnie taki klub. Otworzyłem go pod patronatem znanego boksera Dariusza Michalczewskiego, czyli Tigera w grudniu 2001 roku. Skąd miałem pomysł na taki lokal? Przeczytałem kiedyś, że w Warszawie powstało takie miejsce. Dobry pomysł – pomyślałem. Tylko jak dotrzeć do Tigera? Znałem Heńka Loskę – męża słynnej prezenterki TVP Krystyny Loski i ojca nie mniej słynnej Grażyny Torbickiej. Był znanym działaczem piłkarskim. Pomógł mi w nawiązaniu kontaktu z Darkiem. Spotkałem się z nim kilka razy w Warszawie i w Hamburgu. Dogadaliśmy się. Wybrałem lokal przy ulicy Felczaka w podziemiach Urzędu Miejskiego. Na ścianach pojawiło się mnóstwo bokserskich gadżetów: koszulki, rękawice, medale itp. Na inaugurację Michalczewski przyjechał po jednej ze swoich walk w Berlinie, przypudrowany, maskując siniaki. Dotarli także m.in. dwaj członkowie sławnego zespołu rockowego Scorpions z którymi Darek jest zaprzyjaźniony. On sam miał przylecieć śmigłowcem i lądować na Jasnych Błoniach. W końcu dotarł samochodem. A po „skorpionsów” do Hannoweru wysłałem 12 metrowego cadillaca.

„Tiger”, jako lokal bardzo często wspominany jest ze względu m.in. na sport, studentów i jazz.

Na początku to był pub i restauracja. Ale postanowiłem, że będzie też areną różnych imprez i wydarzeń. W 2002 roku odbywały się piłkarskie Mistrzostwa Świata w Korei Płd. Zorganizowaliśmy więc wspólne oglądanie w „Tigerze” meczy naszej reprezentacji. To był prawdziwy hit. Lokal mieścił 150 osób a na pierwszy mecz przyszło ich 600! Potem ludzi już było mniej, bo nasza drużyna grała coraz słabiej. Na drugim meczu było może z 300 osób, na trzecim, o honor, może setka. Na finał mistrzostw przyszło około 400. Potem wymyśliliśmy Wtorki Studenckie. Wprowadziłem atrakcyjnie niskie ceny na alkohol. Dzięki temu sprzedawaliśmy m.in. dużo piwa. Tygodniowo schodziło 50 sztuk 50 litrowych kegów ! Wtorki Studenckie stały się sławne, były tłumy. W pewnym momencie jednak jakoś nie mogłem się porozumieć z Michalczewskim. Musieliśmy więc się rozstać. Nazwa lokalu została, ale ze ścian zniknęły wszystkie gadżety i pamiątki związane z bokserem oraz boksem. Wtedy też powstały Poniedziałki Jazzowe. Stworzyłem je z Bogdanem Bogielem z TVP Szczecin i Wacławem Czechem – szefem szczecińskiego stowarzyszenia jazzowego. I muszę się pochwalić

– z czołówki polskich jazzmanów w „Tigerze” nie grał tylko Michał Urbaniak, Urszula Dudziak i Adam Makowicz. Wszyscy pozostali u mnie koncertowali m.in. Namysłowski, Nahorny, Ścierański, Śmietana, Karolak, Prońko, Dąbrowski i wielu innych. Ale jazz to specyficzna muzyka, nie dla każdego. Media jakoś nie bardzo się interesowały tymi wydarzeniami. Przestały mi się bilansować i musiałem z nich zrezygnować. To był już 2010 rok. Pojawiły się media społecznościowe, nowe metody promocji, organizacji i komunikacji. Powoli docierało do mnie, że ten mój czas w gastronomii i rozrywce już się kończy. Odpuściłem więc sobie, wycofałem się. Dalej jestem czynny zawodowo, ale obecnie w Niemczech. Jestem takim pracującym wciąż emerytem (śmiech).

 

Prestiż  
Marzec 2023