Nadkomisarz Marek Łuczak

Szczeciński „Indiana Jones”

 

Uśmiecha się kiedy nazywa się go „Szczecińskim Indiana Jonesem”. Uważa, że to bardzo przyjemne określenie, ale ma ono niewiele wspólnego z rzeczywistością, bo jego praca to przede wszystkim mozolne grzebanie w archiwach. Jest policjantem oraz historykiem, który od 1999 roku z wieloma sukcesami zajmuje się odzyskiwaniem utraconych dzieł sztuki. Poza tym jest człowiekiem pełnym licznych talentów. Jakich? O tym wszystkim dr Marek Łuczak opowiedział w rozmowie z Dariuszem Staniewskim.

„Zachodniopomorski Indiana Jones”, regionalny „Pan Samochodzik”, „Człowiek Renesansu” – to ostatnie określenie, to chyba od ilości pasji i zainteresowań jakie Cię pochłaniają?

To są takie przyjemne określenia. Wyrosłem na filmach o przygodach Indiany Jonesa oraz książkach Zbigniewa Nienackiego o Panu Samochodziku. Natomiast moja praca jest troszkę inna. To jest grzebanie w archiwach, żmudna robota, która później przekłada się w ułamku procenta na jakiś efekt. W policji sama realizacja zajmuje bardzo mało czasu w stosunku do przygotowań i ustaleń. Podobnie jest z książkami. Często jest tak, że spędzam w archiwum parę godzin. A potem z tego wszystkiego powstaje dosłownie malutki akapicik. Niektórym się wydaje, że pewne rzeczy powstają łatwo i prosto. Ale to nie jest tak do końca. Przed naszym spotkaniem spędziłem kilka godzin w szczecińskim Archiwum Państwowym, w którym szukam akt Betanii, materiałów dotyczących samego szpitala, jego budynku, poszczególnych oddziałów. Nie mogłem ich znaleźć. Okazało się, że część dołączono, przez przypadek, do innych materiałów poświęconych restauracji przy ul. Wawrzyniaka. Czasami są więc takie fajne przełomy, tylko trzeba na to poświęcić czas. Ja, niestety, dzielę go na wiele różnych rzeczy, na policję, na historię, trochę mniej na muzykę. Trzeba tym czasem umieć dobrze gospodarować, żeby osiągnąć jakiś efekt.

Twoje weekendy to najczęściej poszukiwania w terenie, wykopaliska.

Tak naprawdę to tylko kilka godzin. Więcej czasu zajmuje mi później opracowanie tego wszystkiego, co zostało znalezione. Bo najważniejsze też w tym wszystkim jest wyciągnięcie wiedzy o dawnych mieszkańcach i miejscu, w którym mieszkali. To, że znajdziemy na cmentarzu jakąś np. płytę nagrobną czy pomnik, to nie wszystko. Trzeba ustalić, dlaczego on tam trafił, z jakiego powodu powstał, do kogo należał, komu był poświęcony. Mam takie zasady, że staram się nie eksponować osób z lat 30. ubiegłego wieku związanych z ruchem nazistowskim. Opracuję taką informację, owszem, ale nigdy nie podnosimy takiego pomnika. Uważam, że o historii – nawet tej trudnej trzeba mówić, ale nie gloryfikować. Natomiast, jeżeli są osoby, które były uznane za swoją pracę, działalność i skoro już niemieccy mieszkańcy doceniali np. leśnika za wyjątkowe dokonania dla lasów, turystyki i terenów, na których mieszkamy, to czemu mamy to negować? Opracowuję życiorysy zmarłych osób. A to zajmuje trochę czasu. Trzeba więc wcześniej przygotować sobie bazę danych, akta, dokumenty. Trzeba umieć to spiąć, żeby to jakoś sensownie później opracować i pokazać ludziom po co to właściwie robimy. To nie jest tak, że szukamy jakiejś tam płyty nagrobnej. Takie prace na cmentarzach dają bardzo dużo informacji – tylko że trzeba te znaleziska opracowywać – samo odnalezienie jakieś płyty nic nie daje. A dzięki przygotowanym materiałom wiemy kim byli mieszkańcy danej miejscowości, na co zmarli, w którym domu mieszkali, czym się zajmowali. Niemcy byli dumni ze swoich prostych zawodów. Dawniej, mam wrażenie, bardziej ceniono specjalistów. Jeżeli ktoś był np. mistrzem piekarskim, rzeźniczym, no to obowiązkowo musiało to być wpisane w akt zgonu. Ciekawe informacje, których jakby wcześniej nikt nie wyciągał.

Nikogo takie dane wcześniej nie interesowały, nie było takiej potrzeby, nikt nie wpadł na ten pomysł?

Myślę, że interesowały. Tylko troszkę późno zaczęliśmy obrabiać te materiały. W latach 80. i 90. ubiegłego wieku nie było zbyt wielu publikacji poświęconych np. dziejom Szczecina. Kilka podstawowych pozycji. Opracowanych w tak naukowy sposób, że dla przeciętnego człowieka było to nie do przełknięcia. Chciałem wiedzieć więcej, szerzej. Stąd też wtedy pojawił się pomysł na serię książek opisujących poszczególne dzielnice Szczecina. W pierwszym wydaniu udało się zamknąć wszystkie dzielnice Szczecina w 28 tomach, co zajęło mi 12 lat pracy. W tej chwili liczy ona chyba 38 tomów. Ale przygotowuję kolejne wydania, poszerzone o nowe informacje, nowe ustalenia. Wcześniejsze wydanie tomu poświęconego np. Pomorzanom miało 170 stron. Teraz liczy około 400. To też jest najnowsza historia, taki rodzaj współczesnych kronik, pokazania np. co się pozmieniało, w jaki sposób. Uważam, że taka metoda opracowania pozwala naprawdę poznać miejsce, w którym mieszkasz.

Powiedziałeś, że swoim czasem trzeba umieć dobrze gospodarować, żeby osiągnąć jakiś efekt. Ale Ty znajdujesz czas na tworzenie muzyki, na pisanie książek, na wędrówki po regionie, na poszukiwania różnych artefaktów.

Wczoraj np. byłem wyjątkowo zmęczony i gdzieś o godzinie 23 poszedłem spać. Ale obudziłem się o czwartej rano, przez ptaki które rozpoczęły koncert za oknem. Usiadłem więc do pracy, popisałem, poprawiłem zdjęcia zrobione w archiwum. Potem na 20 minut do muzyki, bo chciałem zapisać pomysł, który miałem w głowie. O godzinie 6.40 wyjechałem do pracy na siódmą. Kiedy skończymy naszą rozmowę, wracam do domu i przyjeżdża mój klawiszowiec. Ma tylko pół godziny, musimy więc jedną rzecz dograć. Wieczorem natomiast muszę obrobić kolejne kilkaset zdjęć z archiwum.

Masz zdrowie. Żona już się pogodziła z tym, że praktycznie każdy weekend spędzasz poza domem m.in. na poszukiwaniach?

Ależ ja jestem domatorem.

Dobry żart!

Pracuję w domu. Czasami mówię, że żona jest obok, a ja jestem w XIX wieku (śmiech). Więcej czasu pochłaniają wyjazdy służbowe. I już wiem, że latem będę miał trochę podróży po Polsce w związku z pracą. I to jest takie, faktycznie, trochę absorbujące.

Żona akceptuje to, co robisz? Podziela Twoje zainteresowania, czy może tak po prostu myśli: „a niech się wyżyje, skoro go to kręci”.

To nie jej klimaty, nie interesuje się historią, ale myślę, że mnie wspiera, pozwala mi to robić. Jesteśmy małżeństwem od 20 lat, więc już chyba przyzwyczaiła się do mnie.

 

Nie spotkałeś się z takim zarzutem, że głównie koncentrujesz się na historii Niemców, bez polskich wątków?

Mieszkamy na ziemiach innego narodu, które przejęliśmy po 1945 roku. Trzeba mówić o tej historii. Mieszkam tu, gdzie mieszkam. Czasami dostaję jakieś takie prztyczki od ludzi, którzy siedzą przed komputerem i nie mają co robić. Uważam, że każdy powinien robić dobrze to, czym się zajmuje na swoim terenie, w swojej własnej strefie. Ja specjalizuję się w historii Szczecina w latach 1800-1939 – co też było tematem moje doktoratu. Nie zajmuję się historią najnowszą, bo są inni, lepsi specjaliści w tym zakresie. Głupio byłoby też, gdybym był fachowcem np. od Dolnego Śląska i nie mógłbym tam pojechać, zweryfikować czegoś, dotknąć obiektu. Wydaje mi się, że bez tego dotknięcia, tego namacalnego kontaktu z historią, ten mój profesjonalizm gdzieś by mocno ucierpiał, popełniałbym dużo błędów. A one oczywiście się zdarzają, nawet zawodowym historykom, którzy nie chcą lub nie mogą zweryfikować pewnych danych. Skupiam się po prosu na tym na czym się znam, czyli na niemieckim okresie.

Zarzucano Ci brak patriotyzmu?

Czasami tak, chociaż to dziwne, gdyż jestem patriotą i to dużym. Pracuję dla Polski, jestem polskim policjantem, nie pracuję dla pieniędzy. Patriotyzm to jest pokazanie przez naszą pracę, tak naprawdę kim jesteśmy. To budowanie, a nie poniżanie wartości innych niż polskie. Ważne, żeby każdy, czy to jest szewc, hydraulik, polityk, policjant czy historyk, żeby robił dobrze to, do czego jest stworzony, na swoim własnym podwórku. Często spotykamy ludzi obwieszonych flagami, których zachowanie urąga patriotyzmowi, bliżej mu do nacjonalizmu. Patriotyzm, to coś więcej i nie ma nic wspólnego z polityką. Tego się też trzymam konsekwentnie – jestem apolityczny. Zabytki, które odzyskuję wracają do Polski: do kościołów, do muzeów, do prywatnych osób. To nie jest tylko potrząsanie samą flagą i mówienie „jestem Polakiem”. Czasami trzeba więcej robić i poświęcać więcej. Katalogi strat dzieł sztuki, które wydawałem, w większości finansowałem z własnych pieniędzy, które udało się zarobić np. na książkach o dzielnicach Szczecina. Mój grafik przy tych katalogach pracował albo za darmo, albo za mniejsze pieniądze. Większość tych materiałów była finansowana i wydana przez Pomorskie Towarzystwo Historyczne i była wspomożeniem pracy policji, konserwatora zabytków. I wydaje mi się, że to też jest budowanie państwa, to mój wkład w coś dobrego. Ciekawe który z „komentujących patriotów” przeznaczył bezinteresownie kilkadziesiąt tysięcy dla wspieranie inicjatyw ważnych dla kraju lub za damo sprzątał cmentarze czy odbudowywał pomniki? Dlatego nawet nie podejmuję polemiki z takimi osobami, szkoda mojego czasu.

Czy jest jakiś artefakt, który nie daje ci spokoju, o którym myślisz, wiesz, że jest gdzieś tu, w Szczecinie albo w Zachodniopomorskim, który chciałbyś odnaleźć?

Jest coś takiego. Napisałem kiedyś książkę o Skarbcu Kamieńskim. To był najciekawszy zbiór przedmiotów sakralnych, zebranych bodajże w XVII wieku, rozszerzony w XIX wieku i ulokowany w Katedrze w Kamieniu Pomorskim. Pod koniec II wojny światowej został ewakuowany do majątku von Flemingów w Benicach. Kiedy zbliżały się wojska radzieckie, postanowili zabrać go ze sobą. Oficjalnie z pamiętników Hasso von Fleminga wynika, że zapakowali skarby na wozy a konwój, który zmierzał do Wolina został zaatakowany w okolicach Parłówka. I tam właśnie podobno utracono relikwiarz Świętej Korduli. To symbol Skarbca Kamieńskiego. Znajdowało się w nim łącznie około 40 przedmiotów, od relikwiarzy romańskich, kielichów, kadzielnicy z Bizancjum oraz rzeczy pochodzących z fundacji księcia de Croya. Natomiast relikwiarz Świętej Korduli jest jedyny w swoim rodzaju. Został wykonany w XI wieku przez Wikingów prawdopodobnie w Lund z kości łosia. W relikwiarzu z Kamienia Pomorskiego była przechowywana czaszka Świętej Korduli. I żeby było śmiesznie, ta czaszka wciąż jest w Katedrze. Mam zrobiony katalog do tej sprawy, jest w nim ponad 200 zdjęć. Pewne wątki wskazują jednak, że to „nasi” dobrali się do Skarbca. W latach 60. ubiegłego wieku, ksiądz Roman Kostynowicz (wówczas proboszcz w Kamieniu a później diecezjalny konserwator zabytków archidiecezji szczecińsko – kamieńskiej – przyp. aut.) znalazł w kościele w Benicach futerał na mitrę biskupią. Znajduje się na nim przedstawienie świętego Jana z barankiem. Na drugiej części tego futerału był herb biskupa von Croya. Ktoś zobaczył św. Jana z barankiem i prawdopodobnie dlatego zwrócił go do kościoła. A wiemy, że mitra wraz z futerałem była zdeponowana w skrzyni nr 2 w pałacu w Benicach. Wydaje mi się więc, że to Polacy dobrali się do tego zbioru. Chciałbym kiedyś odnaleźć jeszcze jakiś element, żeby potwierdzić tę teorię.

Mówiąc Polacy masz na myśli szabrowników?

Nie nazwałbym ich szabrownikami. Pierwsi mieszkańcy, którzy przyjeżdżali na te tereny zastali je bez Niemców. Cześć z nich wróciła po przejściu wojska, ale później wszyscy wyjechali na zachód. Polacy zajmowali porzucone majątki i gospodarstwa. Natomiast Skarbiec był zdeponowany pod schodami głównego wejścia w Benicach. Ktoś musiał się do tego dostać. Jest pewne podejrzenie, że był to stangret służący w tym majątku. Polak, który potem wrócił do Benic. Kiedykolwiek go odwiedzano jego żona zawsze wtedy siadała na pewnej dużej skrzyni. Oczywiście opisałem to wszystko, co jest prawdą, a co jest prawdopodobne. Natomiast tych wątków było kilka. Wiele wysiłku kosztowało ich przebadanie. Zawartość Skarbca Kamieńskiego miała olbrzymie znaczenie historyczne, natomiast z wyjątkiem rzeczy wykonanych ze złota, mało było rzeczy o dużej wartości materialnej. Mam nadzieję, że to gdzieś, kiedyś, wypłynie. Skoro ten futerał się znalazł? Te wszystkie przedmioty są na liście strat wojennych, są ich zdjęcia. Jeżeli kiedykolwiek coś się pojawi na aukcjach, to jesteśmy w stanie to zatrzymać. Wiemy czego szukać.

Twój największy sukces?

Jeżeli chodzi o rodzinę, to syn – jest podobny do mnie a jednocześnie zupełnie inny. Kocham go. Jeżeli chodzi o moją pracę jako historyka sądzę, że moje książki są moim największym sukcesem. Szczególnie seria dzielnic Szczecina. Wydaje mi się, że jest najlepszą serią książek tego rodzaju, jeżeli chodzi o Polskę. Kilkanaście lat pracy, kilkadziesiąt tomów. Natomiast cmentarze Szczecina, to jest takie moje Opus Magnum – ponad 1900 stron. Wszystkie cmentarze Szczecina, 2,5 tysięcy życiorysów, płyty nagrobne, przedwojenne, zabytkowe. To jest kawał roboty. Sam Cmentarz Centralny to jest na tę chwilę 996 nagrobków. Myślę, że ich jest więcej, przecież w ziemi spoczywa jeszcze parę tysięcy. Wiele z płyt użyto do prac budowlanych, murków, podbudowy dróg. Zostało to gdzieś tam wykorzystane gospodarczo. To było popularne na Ziemiach Odzyskanych, nie tylko u nas. Jeżeli chodzi o policję to tych „sukcesów” przez lata się nazbierało, łącznie zatrzymałem kilkaset skradzionych obiektów. Teraz do domu wróciła po 26 latach, skradziona z kościoła w Gębicach w 1999 roku renesansowa płyta nagrobna Christiny von Schöneich z d. von Panwitz, żony Philipa II von Schöneich zm. w 1589 roku. Może jeszcze w tym roku uda się zorganizować zwrot z Niemiec, skradzionego w latach 70. XX wieku epitafium Ludeke von Schöninga z kościoła w Lubiatowie. Czas pokaże.

Swoją pasją poszukiwawczą potrafiłeś „zarazić” wiele osób. To jakaś moda, czy po prostu masz taki dar przekonywania?

Nie wiem, zazwyczaj po prostu zamieszczam w internecie informację o jakichś planowanych działaniach i zapraszam wszystkich, którzy chcą pomóc. Nigdy też nie wiem, tak do końca, kto przyjedzie, ilu chętnych. Zawsze jest kilkanaście osób, czasami kilkadziesiąt. Natomiast wydaje mi się, że jak robisz fajne rzeczy i wiesz po co je robisz, to przyciągasz ludzi. Również Niemców. Za każdym razem pojawiają się ludzie z Niemiec chętni do pomocy, spontanicznie, bez żadnych organizacji, którzy twierdzą, że udaje mi się robić ciekawe i ważne rzeczy. I nawet nie chodzi o ich przodków – po prostu ludzie – dawni mieszkańcy tych terenów nie odchodzą w niepamięć. Natomiast jeżeli chodzi o pomoc jakichś instytucji niemieckich? No nie. Nie wiem czym to jest spowodowane, ale z drugiej strony, chyba nie oczekuję tego.

Wciąż wraca pomysł odbudowania Wieży Quistorpa w Lesie Arkońskim. Jakie jest Twoje zdanie na ten temat?

Wydaje mi się, że nie mielibyśmy pomysłu na nią. Jakbyśmy mieli wolne pieniądze i nie wiedzielibyśmy co z nimi zrobić, to jak najbardziej. To fajna rzecz, jeśli chodzi o punkt widokowy. Troszkę brakuje pomysłu także na wieżę Bismarcka. Podziwiam Wojtka Kłodzińskiego za to, co robi na wieży Bismarcka. Nie ma funkcji, która dawałaby mu zarobek z tej wieży np. restauracji na tym samym wzgórzu, gdzie ludzie przychodziliby na spacer, zjedliby, zostawili pieniądze. Jeżeli nie ma tej funkcji, to za co będziemy utrzymywać obiekt, do którego trzeba wybudować drogę, doprowadzić media, ktoś tego też musi pilnować, sprzątać? Te wszystkie są rzeczy połączone, więc gdzieś to musi się finansowo spinać. A w tym momencie wydaje mi się, że przez brak tej funkcji traci się istotę, sens odtworzenia wieży. Potrzebowalibyśmy krezusa, który nie patrząc na koszty jest w stanie odbudować i utrzymać taki obiekt pro publico bono. Optowałbym raczej za odbudową czegoś mniejszego, marzy mi się by odbudować tzw. „Mostek Japoński” z werandami i wieżami na jego końcach, by przywrócić pierwotny wygląd tego obiektu. Byłoby to ładne, ciekawe miejsce, które podniosłoby walory turystyczne Parku Kasprowicza. Sama betonowa konstrukcja mostu stoi, trzeba tylko zrobić projekt, ekspertyzę i sfinansować odtworzenie werand i wież. Ale później, ponieważ pełniłoby to rolę zadaszonych werand z widokiem na jezioro, inwestycja nie wymagałaby dalszych kosztów. W grę wchodziłyby tylko bieżące prace konserwacyjne, co kilka lat.

A Sedina, ta legendarna szczecińska rzeźba? Powinna zostać odnaleziona? Czy niech raczej pozostanie takim św. Graalem lokalnych poszukiwaczy i nierozwiązaną zagadką?

Ja bym nawet Sedinę odtworzył. Wiemy, że Włosi kolaborowali z Hitlerem. Owszem, to prawda, pamiętamy o tym. Ale zastanawiające, że nikt im tego obecnie nie wypomina. Natomiast zwróćmy uwagę, ile osób jeździ do Rzymu, ile postrzega Rzym jako kolebkę sztuki antycznej, ilu turystów zostawia tam pieniądze i jaką perłą na mapie świata jest Rzym? W przypadku Szczecina, nagle jako argument sprzeciwu odbudowy wyciągana jest niemieckość rzeźby. Szczecin, jeżeli odetniemy mu tę niemieckość, to nagle pozbawimy go lat największego rozkwitu. Rzeźba Ludwiga Manzla a właściwie Fontanna Manzla (Manzelbrunnen), zw. Sediną, która liczyła łącznie kilkanaście metrów wysokości, to był naprawdę majstersztyk, jeżeli chodzi o wykonanie. Myślę, że dużo ludzi przyjeżdżałoby po prostu, aby to zobaczyć. Tylko w tym kontekście. To był symbol handlu, wielkomiejskości Szczecina, który powstał w 1898 roku a nie w latach 30. XX wieku. Ciekawostką natomiast wydaje mi się, że to nie była tylko rzeźba, co ruszt stalowy pokryty blachą miedzianą. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale teraz, jak to przeanalizujemy… W 1898 roku mielibyśmy postawić 6-metrowy posąg z tą całą łodzią, z tym Merkurym, z całą tą sceną figuralną? Metr sześcienny brązu waży 8,5 tony. To ważyłoby z 200 ton! W jaki sposób ją postawić? Za pomocą jakiego urządzenia? Dźwigiem parowym? Jest to oczywiście technicznie możliwe, ale wydaje się mało prawdopodobne. Użyto więc blachy miedzianej – dziś wiemy, że dokładnie 100 cetnarów – około 5 ton. Kiedy się wchodziło na istniejący cokół po rzeźbie przy ulicy Dworcowej – obecnie kamień z kotwicą, widoczne były tam jeszcze takie fragmenty blachy z brązu, nitowane do podstawy. Nie wiem czy Sedinę kiedykolwiek znajdziemy. Niemcy mogli faktycznie ją przetopić pod koniec wojny. 5 ton miedzi to sporo amunicji.

No to przyszedł czas na Twoją muzykę.

W całości finansuję wydanie płyt z własnych pieniędzy. Moja żona stwierdziła, że dopóki nam starcza, to jest OK. Czyli ja płacę za wydanie płyty, cały nakład przekazuję np. rodzicom dziecka, które choruje na raka. Oni to sprzedają i cała kwota uzyskana w ten sposób jest dla nich. Dla mnie nie ma nic, tylko i aż „dziękuje”. I to mi wystarczy – to jest też ten mój wkład w ten lepszy świat.

Nie kusi Cię, żeby skomponować jakiś przebój, który będzie hitem na listach przebojów?

Kusi (śmiech). Moja żona się ze mnie śmieje: „zawsze piszesz smutną muzykę”. Mam coś w sobie takiego, że bardziej ciągnie mnie do smutnych rzeczy – mają w sobie jakąś duszę, coś głębszego. Przebój, to oczywiście jest marzenie. Ale ja nie mam takiego parcia. Sprawia mi frajdę tworzenie każdego fragmentu kompozycji, piosenki, utworu. Większość partii instrumentalnych powstaje na moich syntezatorach, później dogrywam skrzypce, wiolonczelę. Muszę np. nagrać swój głos, który brzmi tragicznie, bo nie jestem wokalistą. To jest provider dla wokalistki, żeby wiedzieć, jak to zaśpiewać, jaka jest artykulacja wokalu. I moja żona wtedy mówi: „dobrze, że to wreszcie będzie zaśpiewane przez kogoś kto potrafi, bo już dosyć słuchania tego wycia”. I śmieję się oczywiście z tego po latach. Mój pseudonim muzyczny, to Outsider. Wydałem łącznie siedem płyt. I dla mnie jest ważne, że są słuchane. Nawet jak to jest kilkanaście czy kilkadziesiąt osób. Ostatnio, w samochodzie na światłach zatrzymał się jakiś człowiek i macha do mnie. Nie znam go, ale on mi pokazuje moją płytę przez okno, jakąś wcześniejszą, że jej słucha. I to wiesz, szok. Moje teksty, związane z jakimś moim przeżyciami lub tym, co sobie wyobraziłem. I nagle jakaś obca osoba też to odnajduje, jakby na tych samych falach…To jest świetne w tym wszystkim. Najlepszy utwór, który zrobiłem, Outsider - Broken, ma chyba 14 tysięcy wyświetleń przez różne osoby. To już jest duże, jak na takiego twórcę, który w ogóle nie ma żadnej reklamy. Jestem z dala od showbiznesu muzycznego. Ale z kolei robię to, co lubię, tak jak ja chcę, nie mam tutaj żadnych ograniczeń. Teraz, przy nowej piosence, Outsider - Falling, do której właśnie wyszedł teledysk, mastering (końcowy etap realizacji produkcji muzycznej w trakcie którego wydobywa się niuanse brzmieniowe materiału – przyp. aut.). zrobił dla mnie Chris Gehringer z Sterling Sound, który odpowiadał za produkcje m.in. Lady Gagi. Napisali, że zrobiłem świetny mix. Facet, który robił dosłownie przed chwilą nowy utwór Lady Gagi, mówi, że ja, taki drobny facet w swoim własnym studio w Szczecinie, zrobił dobry mix! To już ma znaczenie. Czuję się spełniony. Ale gdyby ktoś zapytał, czy chciałbym dotrzeć do szerszego grona odbiorców? Tak, oczywiście, że chciałbym jako artysta. Ale z drugiej strony nie przeszkadza mi wcale to miejsce, w którym jestem.

Prestiż  
Czerwiec 2025