Fotograf, który „zdradził fotografię”

W reklamie przepracował ponad trzy dekady, był szefem kreacji w Agencji Reklamowej Oskar Wegner, zna zasady kompozycji, estetyki i komunikacji. Ale kiedy opuścił agencję, postanowił wszystko zacząć od nowa. Dziś tworzy obrazy, które wyglądają jak malarstwo, ale powstają z fotografii. Sam prowokacyjnie mówi o sobie: "fotograf, który zdradził fotografię".

Zacznijmy od końca: jesteś na emeryturze. Czyli w teorii – to czas na odpoczynek. Tymczasem wygląda na to, że dopiero teraz zacząłeś tworzyć na serio.

Nie wiem, czy na serio, na pewno bez przymusu. Bez briefu. Bez klienta. W reklamie pracowałem ponad trzydzieści lat i owszem, była to szkoła warsztatu, ale praca w agencji – w większości – jest pracą zespołową, a ja zawsze chciałem zrobić coś sam, po swojemu. I kiedy nadszedł moment pożegnania z agencją, to zamiast odpoczynku pojawiła się przestrzeń. I potrzeba.

Twoje obrazy trudno przypisać do jednej kategorii. To nie do końca fotografia, ale też nie klasyczne malarstwo. Jak narodził się ten wizualny język?

Nie umiem wskazać jednej daty czy przełomu. To był raczej powolny proces. Przez lata robiłem różne zdjęcia – dla mojej agencji, z wycieczek, z podróży, dla banków zdjęć. Ale w pewnym momencie spojrzałem na to wszystko i pomyślałem: nie chcę już się ścigać z tymi setkami tysięcy innych fotografów, z tymi samymi kadrami, zachodami słońca nad Toskanią. Nie chcę robić "kolejnych dobrych zdjęć". Zacząłem traktować fotografię jako punkt wyjścia, nie jako cel.

 

Czyli potraktowałeś fotografie jak tworzywo?

Tak, to celne spostrzeżenie. Fotografia jako tworzywo, które warstwa po warstwie można łączyć, ciąć, przekształcać. Jeden fragment to blacha ze stoczni, drugi to leśny detal, trzeci to piasek z plaży. Czasem to całkowicie odwrócone kolory, a innym razem drobiazgowo dobrana faktura. Kiedy obraz "się klei", kiedy zaczyna żyć – zostawiam. I wtedy wiem, że jest gotowy.

Wiele z tych warstw pochodzi z miejsc, które są mi szczególnie bliskie – z lasu, zwłaszcza Puszczy Bukowej, oraz z nadmorskich plaż Bałtyku i Morza Północnego. Wydmy, piach, korzenie, ślady na wodzie – to moje naturalne archiwum obrazów. Ale również z przestrzeni industrialnych czerpię sporo materiału do moich obrazów. A takich miejsc w Szczecinie i okolicach jest sporo, choćby zakłady w Policach czy nasza stocznia.

Który obraz uznałbyś za przełomowy, czy w ogóle jest taki obraz?

Nie mam pewności co do tego który, ale na pewno jednym z nich był obraz, który zatytułowałem: „Wooden Modigliani”. Zestawiłem dwie fotografie starych, dziwnie wygiętych desek z wiejskiego płotu i zobaczyłem w nich postać – smukłą, wydłużoną, przywodzącą na myśl sylwetki z obrazów Modiglianiego. To był moment, w którym poczułem, że moje intuicje mają sens, a gotowy obraz traci tę fotograficzną dosłowność.

Zdarza się, że widzowie widzą w twoich obrazach coś zupełnie innego, niż zamierzałeś?

Bardzo często. I to jest wspaniałe. Czasem słyszę interpretację, która nie przyszłaby mi do głowy, a która wzbogaca obraz. Nie trzymam widza za rękę. Może sobie iść, gdzie chce.

Mówisz o sobie: "fotograf, który zdradził fotografię". To prowokacja?

Trochę tak, ale raczej to żart z ziarnem prawdy. Nie interesuje mnie już, czy obiekt będzie ostry, czy poprawnie skadrowany. Czasem wykorzystuję tylko fragment obrazu, reszta znika. Fotografowie pewnie się oburzą, jak przeczytają ten wywiad. Ale cóż.

A jak można by określić styl w jakim tworzysz?

Nie mam jednego stylu – i chyba mi z tym dobrze. Wielu artystów traktuje styl jak swój znak firmowy. Często ten styl jest pochodną prostych zabiegów formalnych, a mnie nie interesuje zamknięcie się w klatce powtarzalnych form.

Nie szukam powtarzalności, bo wierzę, że sztuka – jak natura – nie potrzebuje jednego kształtu by być prawdziwa. Każdy mój obraz rodzi się z innej potrzeby – z faktury, koloru, światła, emocji. Pozwalam, żeby to obraz sam wybrał swój język. Szerzej na ten temat piszę na moim blogu na mojej stronie internetowej.

Masz 65 lat. Świat sztuki lubi „nowe twarze”. Młodość, tempo, Instagram. Czujesz się wykluczony?

Mam świadomość, że wiek może być barierą. Ale nie zamierzam się nim zasłaniać. Mam za sobą dziesiątki lat patrzenia na obrazy, tysiące idei, spotkania, konteksty. To wszystko jakoś we mnie pracuje. Może wolniej niż u 25-latka z tabletem graficznym, ale za to z innym filtrem. Łatwiej mi teraz podjąć decyzję co wybrać, a z czego zrezygnować.

Co dalej? Masz marzenia?

Oczywiście. Jedno z nich już się spełniło. Moje dwie prace pokazałem podczas ostatniej edycji wystawy „Mistrz i Morze”. Zawisły tam obok prac uznanych artystów. Obecność na tej wystawie dała mi pewność, że moje obrazy bronią się w kontakcie z publicznością, że mają w sobie coś, co przyciąga i zatrzymuje.

W połowie listopada weźmiesz udział w 6 edycji Artshow w Warszawie. Co to za impreza?

To dla mnie kolejne ekscytujące wydarzenie. To coś więcej niż targi sztuki – to święto sztuki, miejsce spotkań ludzi, którzy odbierają ją wszystkimi zmysłami. Cieszę się na możliwość rozmowy z odbiorcami, którzy znają moje prace tylko z internetu.

Na Artshow będzie można zobaczyć je na żywo, dotknąć faktury papieru, na którym zostały wydrukowane, zobaczyć, jak zmieniają się w świetle, jak się prezentują w pięknych ramach. Wirtualny obraz nigdy tego nie odda.

Czego Ci zatem życzyć?

Żeby te moje obrazy znalazły „swojego człowieka”, i z nim zamieszkały.

Ryszard Filipowicz

Fotografuje od 2005 roku. Początkowo dla potrzeb kampanii reklamowych.

Z czasem fotografia stała się osobistym medium wypowiedzi. Przeszedł długą drogę: od fotografii produktowej, przez reporterską i portretową, aż po autorską formę, którą tworzy dziś.Ukończył Akademię fotografii Tomasza Tomaszewskiego. Jest członkiem stowarzyszenia dziennikarzy RP. W jego rozwoju ważną rolę odegrali również inni znakomici fotograficy: Leszek Szurkowski, Ernesto Bazan, Michał Mrozek, Jacek Poremba.www.ryszardfilipowicz.com

Prestiż  
Listopad 2025