Łukasz Nazdraczew
Fotograf ekstremalny
Łukasz Nazdraczew
Fotograf ekstremalny
Łukasza Nazdraczewa trudno złapać w jednym miejscu – jeśli już się to uda, to najpewniej z aparatem w ręku, gdzieś między startem a metą, skokiem a lądowaniem, ruchem a zatrzymaniem czasu. Od ponad dwóch dekad fotografuje na świecie to, co inni wolą podziwiać z bezpiecznej odległości: zawody kitesurfingowe, ekstremalne rajdy rowerowe, wyścigi Formuły 1, motocross. Zawsze jest tam, gdzie poziom adrenaliny sięga zenitu.

Pochodzący ze Szczecina Łukasz od początku związany jest z Red Bullem – marką, która nie tylko wspiera sportowców ekstremalnych, ale też współpracuje z elitą fotografów, potrafiących uchwycić momenty, które trwają ułamki sekund.
W tej rozmowie zaglądamy z Łukaszem za kulisy jego pracy: do Kolumbii i Wenezueli, gdzie strach był realny; na tory, gdzie emocje wrą; i do chwil, kiedy człowiek z aparatem musi zaufać instynktowi bardziej niż technologii.
Przed naszym spotkaniem próbowałam sobie przypomnieć, który to był dokładnie rok, kiedy zacząłeś pracować dla Red Bulla jako fotograf… 1998, 1999?
To był 1998 rok i impreza Air & Water w Gdyni. Ale już rok wcześniej robiłem zdjęcia dla Red Bulla. Pracowałam razem z Krzyśkiem Bąkiem z New Music Art. On wymyślił Techno Dance Mission a Red Bull wszedł w to jako sponsor. Jeździliśmy z tą imprezą po całym kraju. Można powiedzieć, że to był początek mojej współpracy z Red Bullem, ale też ich początki w Polsce. Mieli siedzibę w willi, poupychani na piętrach, pracowali w kilkanaście osób. Z tego teamu może do dziś zostały 2-3 osoby.
Pozostańmy przy początkach Red Bulla i Techno Dance Mission. Byłeś w pewnym sensie żółtodziobem, jeśli chodzi o zdjęcia sportowe i zdjęcia z imprez.
Przy didżejskich fotografiach kombinowałem ze światłem. Robiłem je gdzieś z boku, z lampą błyskową, na długim czasie naświetlania, żeby nie było po prostu... standardowo. Jeśli chodzi o sportowe akcje to pojechałem z aparatem, który miał rosyjski szerokokątny obiektyw z zablokowaną przysłoną. Robiłem tym pierwsze zdjęcia na rampie skateboarderom oraz chłopakom jeżdżącym na rowerach BMX.
I te zdjęcia im się spodobały?
Tak, bardzo. Na tamte czasy tego typu fotografów było niewielu, sprzęt nie był tak łatwo dostępny. Liczyła się pomysłowość i oko. Pomysł, żeby robić zdjęcia szerokokątnym obiektywem wyszedł ode mnie. Później dołączyłem do tego tzw. rybie oko.
Czy Red Bull od początku stawiał takie wysokie wymagania?
Tak, mieli rygorystyczne zasady dotyczące logotypów, np. nie można było mieć kilku logo na jednym zdjęciu. Był manual, którego szybko się nauczyłem. Austria, gdzie znajduje się główna siedziba Red Bulla, szybko dostrzegła potencjał takich fotografów jak ja i zaczęli nas wspierać. Dawali sprzęt, plecaki, brandowane ubrania.
A jak wyglądał Twój pierwszy zagraniczny event?
Pojechałem do kopalni w Niemczech, około 800 metrów pod ziemią, gdzie Red Bull zorganizował zawody Downhill, czyli ekstremalnej odmiany kolarstwa górskiego, tylko po chodnikach kopalni. Zawodnicy jeździli z kaskami na głowach, lampkami na rowerach, w ciemnościach. To było ekstremalne doświadczenie i prawdziwy test dla mnie.
Jak oceniasz zmiany w fotografii od tamtych czasów do dziś?
Dzisiaj sprzęt jest łatwo dostępny, synchronizacja lamp jest dużo lepsza, wszystko jest prostsze. Wtedy była potworna walka o każdy kadr, każde światło. Teraz fotografów jest mnóstwo, ale ja nigdy nie przejdę na „instagramowy”, spłaszczony kolor — wolę swoje nasycone zdjęcia. Od momentu, kiedy zacząłem fotografować dla RedBull Photofiles, musieliśmy pstrykać na slajdach i to był okres udręki, bo slajd nie wybacza – jest nieedytowalny. Potem weszły cyfrówki.










