Moje spotkanie z Adamem Zadwornym
„Mayday, mayday! Jan Heweliusz" – kapitan nadaje komunikat, który na całym świecie oznacza wezwanie pomocy na morzu. Jest 14 stycznia 1993 roku, godzina 4.36. Prom coraz bardziej pogrąża się w wodzie i staje się jasne, że to ostatnie chwile na ucieczkę.
To fragment książki „Heweliusz” Adama Zadwornego – dziennikarza związanego od lat z Gazetą Wyborczą. Tragedią Heweliusza żył cały Szczecin, w którym bardzo silnie osadzone jest środowisko marynarzy. Prawie każdy z nas znał którąś z rodzin tych, co zginęli. Zarówno ja, jak i Adam jesteśmy dziećmi marynarzy, więc nie obce są nam emocje, gdy czekaliśmy na ojców powracających z dalekich rejsów…
Dla mnie, osobiście „Hewliusz” to hit. Napisaną świetnym językiem książkę czyta się jak dobrą fabułę – do końca trzyma czytelnika w niepewności, kto z bohaterów przeżyje. Adam wykonał ogromną pracę, próbując ustalić, co tak naprawdę się stało, przeglądał stare akta, szukał ocalałych marynarzy, rozmawiał z rodzinami ofiar i ekspertami, dotarł nawet do ówczesnych decydentów. Interesował go nie tylko przebieg katastrofy, którą odtwarza niemal minuta po minucie, ale także mozolne śledztwo w tej sprawie.
Czy będzie to dla punkt zwrotny w jego karierze? Trzymam kciuki, zwłaszcza, że jest duża szansa na to, że książkę komercyjnie poniesie serial „Heweliusz” nakręcony dla Netflixa, którego premiera zapowiedziana jest na 2025 rok.
Adama, osobiście znam od wielu lat. Pamiętam, jak podpatrywałam go nieśmiało w Gazecie Wyborczej z pozycji stażystki. Było to dla nas wszystkich dziennikarzy oczywiste, że robi i pisze rzeczy ważne. Jakiś czas później spotkałam go już jako naczelna Prestiżu. Zdarza się, że współpracują z moim mężem – karnistą spotykając sią na salach sądowych. Imponuje mi jego wiedza o Szczecinie, dociekliwość i niezłomność, zwłaszcza w ostatnich latach, kiedy PiS z łatwością łamał kręgosłupy naszym kolegom po fachu. Adam jest też arcyciekawym rozmówcą. Na okładkę namawiałam go długo. Tym większa satysfakcja, że się udało.




