Medale w piwnicach, oni wciąż na salonach:

Monika Pyrek, Małgorzata Hołub-Kowalik, Marek Kolbowicz, Mateusz Sawrymowicz

 

Dopiero co stawali na najwyższych miejscach podium największych zawodów świata, a dziś wiodą całkowicie inne życie. Nierzadko nawet najwięksi mistrzowie swoich dyscyplin, dość niezauważenie znikają ze sportowych aren. Cztery lata, jakie dzielą kolejne letnie lub zimowe Igrzyska Olimpijskie, to szmat czasu w życiu sportowca, bo nawet największa kariera nie trwa w profesjonalnym sporcie zbyt długo. Jak poradzili sobie z tą zmianą i jak radzą sobie na co dzień nasi gladiatorzy i… gladiatorki?

Częściowo odpowiedź na to pytanie można poznać będąc bywalcem sportowych imprez Szczecina, jak również aktywnie uprawiając sport w naszym mieście. Nietrudno wówczas trafić na Marka Kolbowicza, Monikę Pyrek, Mateusza Sawrymowicza czy Małgorzatę Hołub-Kowalik. Za uśmiechniętymi z reguły twarzami tych sympatycznych postaci kryją się nie tylko całe pasma fenomenalnych sukcesów w skali światowej, ale i lata wyrzeczeń, ćwiczeń, chwil zwątpienia, presji i stresu oraz mnóstwo potu wylanego na treningach.

Monter, spawacz i doktor

Profesjonalni sportowcy nie zawsze mają możliwość lub wystarczający zapał, aby połączyć karierę ze zdobywaniem osiągnięć naukowych. Zdarzają się jednak wyjątki, a zupełnym fenomenem pod tym względem jest jeden z najbardziej utytułowanych zawodników w skali nie tylko Szczecina, ale i kraju.

– Już jadąc na „złote” Igrzyska Olimpijskie w Pekinie, byłem od sześciu lat pracownikiem Uniwersytetu Szczecińskiego – mówi wioślarz Marek Kolbowicz, absolwent Instytutu Kultury Fizycznej US, pięciokrotny olimpijczyk, złoty medalista olimpijski z Pekinu (rok 2008), czterokrotny mistrz świata i mistrz Europy w czwórce podwójnej. – Na chwilę przed wyjazdem na moje ostatnie igrzyska w 2012 roku zrobiłem zaś doktorat. Dało mi to, jak to nazywam – poduszkę, która umożliwiła miękkie lądowanie po zakończeniu przygody ze sportem. Tak, przygody. Karierę to ma, uważam, Robert Lewandowski czy też Iga Świątek.

W ramach swoich obowiązków, Kolbowicz m.in. prowadzi zajęcia ze studentami na Wydziale Kultury Fizycznej i Zdrowia Uniwersytetu Szczecińskiego. Wykłada teorię treningu sportowego, teorię sportu dzieci i młodzieży, wcześniej także suplementację w sporcie i oczywiście wioślarstwo. Co ciekawe, ma także zawód wyuczony w szkole zawodowej – monter kadłubów okrętowych, spawacz. I drugi – technik mechanik zdobyty w Technikum Mechanicznym. Do tej szkoły nie dostał się od razu, dlatego wcześniej ukończył szkołę zawodową. A to dlatego, że – jak mówi – był młodym gniewnym chłopakiem z osiedla. Zamiast na egzamin wstępny, w decydującym dniu udał się ze swoją paczką na plażę kąpieliska Dziewoklicz. Rodzice dowiedzieli się o tym fakcie ostatni.

– Chcę swoją późniejszą i obecną postawą pokazać młodym ludziom, że nigdy nie jest za późno na wejście na odpowiednią ścieżkę życia – przekonuje Kolbowicz. – To właśnie dziś jest na to właściwy moment, a nawet najtrudniejsza przeszłość może stanowić trampolinę w świetlaną przyszłość. Trzeba tylko wierzyć, ufać i słuchać dobrych ludzi, no i działać. Ja myślę tak: sport uratował mi życie za sprawą trenerów Roberta Białkowskiego i Marka Mejsnyka. Kiedy trafiłem do klubu, zniknąłem z ulicznego życia.

Tuż po zakończeniu profesjonalnej kariery, Kolbowicz startował wielokrotnie w zawodach triathlonowych. Jak twierdzi – wioślarze to tacy sportowcy, którzy są wszechstronnie przygotowani do wszelkich innych dyscyplin, a wytrzymałość jest ich cechą wiodącą. Z obecną reprezentacją ma sporadyczny kontakt, ale na bieżąco śledzi jej poczynania.

– Przyznam, że kiedy byłem czynnym zawodnikiem to myślałem, że z kadrą będę związany już na zawsze, tylko zmieniać będzie się moja rola – mówi Kolbowicz. – Pomimo moich chęci współpracy w charakterze trenera, zostało to całkowicie uniemożliwione. Chcieli mnie za to Chińczycy do swojej reprezentacji, ale pomimo kosmicznego kontraktu jaki został mi zaproponowany – nie zdecydowałem się zostawić domu, rodziny i przyjaciół.

Drugą aktywnością złotego medalisty z Pekinu jest prowadzenie wraz ze wspólnikiem ośrodka wypoczynkowego w malowniczej miejscowości Moryń nad jeziorem Morzycko. Jak sam twierdzi – poza typowo letnim odpoczynkiem, stwarza tam możliwość do bardziej aktywnego sportowo spędzania wolnego czasu. Poza grupami z Polski odwiedzającymi ośrodek podczas kolonii lub obozów, obecnie mieszka w nim duża grupa dzieci z ukraińskiego domu dziecka. Stosunkowo niedawno na terenie obiektu odkryto ruiny zamku sprzed kilkuset lat, które obaj właściciele postanowili odkopać i za cel postawili sobie ich wyeksponowanie. Co ciekawe, umiejętności zdobyte w zawodzie montera kadłubów okrętowych przydają się, kiedy trzeba zespawać elementy stalowe na ośrodku podczas prac remontowych. Złotego medalistę olimpijskiego, w Moryniu można zobaczyć nie tylko z elektrodami w rękach, ale także koszącego trawę czy odkurzającego wnętrza.

Marka Kolbowicza możemy także oglądać podczas transmisji telewizyjnych choćby z dorocznego balu mistrzów sportu, gdzie w ubiegłym roku wręczał statuetkę przeznaczoną dla Roberta Lewandowskiego. Usłyszeć jego głos można za to podczas telewizyjnych transmisji z mistrzostw świata czy Europy w wioślarstwie lub w trakcie Igrzysk Olimpijskich.

– To zasługa redaktora Jarosława Marendziaka, który mnie na to namówił. – przyznaje Kolbowicz. – Zdradzę tajemnicę, że poza igrzyskami, nie jeździmy na zawody, ale komentujemy z tzw. dziupli w Warszawie. Teraz, w roli komentatora odkrywam wiosła trochę na nowo, patrzę dosłownie z innej perspektywy.

 

Skok w eter i na ekran

Czterokrotna olimpijka, multimedalistka mistrzostw świata i Europy w skoku o tyczce, pochodząca z Gdyni Monika Pyrek to od lat nie tylko jedna z najbardziej rozpoznawalnych szczecinianek, ale także honorowa ambasadorka naszego miasta. Jest także wiceprezeską Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Ją także możemy często oglądać na ekranach telewizorów podczas największych imprez lekkoatletycznych w formie nie tylko komentatorki, ale i prezenterki współprowadzącej studio na żywo. Tuż po zakończeniu profesjonalnej kariery sportowej, pracowała także przez kilka lat w Radiu Szczecin, prowadząc cykliczny autorski program tytułem nawiązujący do jej dyscypliny sportu – „Potyczki Moniki Pyrek”.

– Pamiętam, że idąc do radia sądziłam, że dostanę propozycję nagrania jakiegoś krótkiego zaproszenia dla słuchaczy do jakiejś audycji, a czekała mnie tak zaskakująca propozycja – wspomina Monika Pyrek. – Było to ogromne wyzwanie, mnóstwo nauki i świetna przygoda, za którą jestem wdzięczna tym, którzy mi ją umożliwili. Gdyby nie ona, myślę, że dużo trudniej byłoby mi poradzić sobie w studiu telewizyjnym na żywo.

Potyczki trwały cztery lata, podczas których słuchacze mogli poznać nie tylko rozmówców gospodyni programu, ale także ją samą. Szybko zyskała sympatię słuchaczy, a jej kojący spokojny głos potrafił „rozbroić” każdego zasiadającego przed studyjnym mikrofonem. Co robiła potem?

– Już chyba zawsze będę gdzieś blisko sportu – przyznaje Monika Pyrek. – Kiedy przestałam startować, to z marszu udzielałam się w różnych strukturach, na przykład komisjach zawodniczych. Bardzo się ucieszyłam, gdy zostałam powołana przez Polski Komitet Olimpijski na wyjazd w tej roli do Rio de Janeiro. Ta przygoda sprawiała mi nie tylko frajdę i możliwość bycia blisko aren i zawodników. Działałam tam na rzecz wszelkiej im pomocy, aby mieli jak najlepsze warunki do startu – sama świetnie rozumiejąc ich potrzeby i odczucia. To wszystko sprawiło, że wkrótce pojawił się pomysł założenia fundacji.

Od pomysłu do realizacji droga nie była zbyt długa. Monika jako osoba przyzwyczajona do krótkich rozbiegów i wysokich skoków, szybko przystąpiła do działania. Pozyskała odpowiednich partnerów finansowych i organizacyjnych i dziś działa z pełną parą.

– Trwamy już prawie dziesięć lat i przez ten czas spełniamy naszą misję, którą jest zarażanie sportem dzieci, młodzież oraz ich rodziców czy opiekunów poprzez różnego rodzaju projekty i eventy – mówi Monika Pyrek. – Nie wszyscy musimy być zawodowymi sportowcami, dlatego każda aktywność dostosowana do możliwości danej osoby powinna mieć na celu własne zdrowie i samopoczucie w ramach wręcz higieny dnia codziennego. Organizujemy obozy, programy zajęć zachęcających w szkołach całej Polski, są zawody dla dzieci i młodzieży z cyklu Monika Pyrek Tour i cała masa podobnych inicjatyw i programów.

Fundacja posiada swój własny fundusz stypendialny, wspomagający wyróżniających się sportowców w skali kraju.

– Jestem wzruszona, kiedy któryś z naszych stypendystów osiąga jakiś znaczący sukces – przyznaje Monika Pyrek. – Wspomnę tutaj nazwiska tylko kilku, jak choćby mistrzyni olimpijskiej we wspinaczce sportowej Oli Mirosław, olimpijki Pii Skrzyszowskiej czy Alicji Klasik – członkini drużyny szablistek, które w tak efektowny sposób zdobyły medal na ostatnich igrzyskach.

Jedną z bardziej zaskakujących obecnych aktywności utytułowanej tyczkarki, jest zaangażowanie się w projekt teatralny. Niebawem w Polskę wyruszy spektakl pod tytułem „Gong”, który jest wspólnym projektem fundacji oraz Teatru Lalek Pleciuga, gdzie także można go zobaczyć.

– Opowiada historię pięściarki, Helenki, która na drodze do realizacji marzeń musi stawić czoła całej masie przeszkód i trudności - jak każdy sportowiec zanim osiągnie sukces. – mówi Monika Pyrek. – Czy jej się udało? Zapraszam na spektakl – nie tylko młodych adeptów różnych dyscyplin, ale każdego miłośnika zarówno sportu jak i teatru.

Koszmar tyczkarki

Monika Pyrek od niedawna jest także członkinią zarządu Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Jest jedną z osób pracujących nad podstawą programową lekcji W-F. Większą część uwagi i czasu poza zadaniami związanymi z pracą i wszelką działalnością wokół sportu, Monika poświęca na wychowywanie dwóch synów. Jak mówi, zarówno rodzina daje jej mnóstwo pozytywnych emocji, jak również codzienna działalność. Tych stricte sportowych także jej nie brakuje, kiedy obserwuje starty polskich zawodników mocno trzymając za nich kciuki i przeżywając ich sukcesy i porażki. Co jakiś czas jednak przychodzi myśl o oddaniu skoku, ale jak twierdzi – im bliżej realizacji tego pomysłu, tym bardziej rozsądek dochodzi do głosu i rezygnuje.

– W trudniejszych sytuacjach życiowych mam za to powtarzający się sen, w którym startuję, rozpoczynam rozbieg – a ten okazuje się torem z zakrętami, tunelami i biegnąc myślę, jak mam przyspieszyć ostatnie sześć kroków nie wiedząc, jak wygląda trasa. – śmieje się Monika Pyrek. – Dzieje się tak wtedy, kiedy zastanawiam się nad jakąś trudną decyzją, problemem lub nazajutrz mam trudne zadanie do wykonania.

Czy mieszkanie ma wypełnione medalami i trofeami, aby na co dzień cieszyć się osiągniętymi sukcesami na lekkoatletycznych arenach?

– Zawsze chciałam, aby mój dom był miejscem wytchnienia, także od sportu – mówi Monika Pyrek. – W związku z tym medale mam pochowane w futerałach, ale kto wie – może gdy będę starsza to sięgnę po nie i gdzieś wyeksponuję.

Z dziećmi gra w badmintona, jeździ na rowerowe wycieczki i spływy kajakowe. Trenerką być nie chce, bo przeraża ją taka rola, w której tak naprawdę nie może pomóc już zawodnikowi w trakcie jego startu na zawodach. Co innego treningi – tutaj zdarza się, że pomaga dawnym kolegom i koleżankom z reprezentacji, którzy dziś szkolą następców. Udziela się także w uczniowskim klubie sportowym.

Złota dziewczyna

Rok temu oficjalne pożegnane z profesjonalnym sportem miała z kolei Małgorzata Hołub-Kowalik – mistrzyni olimpijska z 2020 roku w sztafecie mieszanej 4x400 metrów oraz wicemistrzyni olimpijska, wicemistrzyni świata, mistrzyni Europy w sztafecie 4x400 metrów kobiet. Pozostała jednak w sporcie i obecnie jest wiceprezeską Polskiego Związku Lekkiej Atletyki.

- Nie planowałam tego w momencie kończenia kariery. – mówi Małgorzata Hołub-Kowalik. – Bardziej zależało mi na poświęceniu czasu dwuletniej obecnie córeczce. Kiedy jednak pojawiła się taka możliwość, to jednak nie wahałam się. Chcę być dalej przy sporcie, działać, korzystać z doświadczenia, które zdobyłam jako zawodniczka startująca na największych imprezach świata. Wiem co czuje sportowiec, znam atmosferę zawodów, dlatego zawodnicy mają we mnie dobrą powierniczkę swoich problemów. Nawet jeśli chodzi o takie przyziemne sprawy jak krój strojów – rozumiem to całkowicie, że szczególnie dziewczyny chcą prezentować się efektownie, więc i do takiego tematu podeszłam zupełnie poważnie.

Jako działaczka Małgorzata Hołub-Kowalik dba o rozwój zawodników także w sprawach pozasportowych, szczególnie w młodszych kategoriach wiekowych. Organizuje szkolenia medialne, medyczne jak również dotyczące spraw finansowych, podatków. Cel jest taki, aby umieli poradzić sobie samodzielnie w każdej z tych kwestii w odpowiednim zakresie. Sama radzi sobie wyśmienicie, ale czy nie brakuje jej emocji startowych?

– Przyznam szczerze, że doszłam do takiego momentu swojej kariery, w którym byłam zmęczona startami, wszystkim co się z tym wiąże – mówi Małgorzata Hołub-Kowalik. – Czułam, że jestem zwyczajnie wypalona, nie chciałabym już wracać dziś do tamtego życia. Prywatnie, amatorsko chętnie biegam na różnych dystansach – pięć, dziesięć kilometrów. Podczas takich startów w różnych imprezach zawsze mam jednak z tyłu głowy myśl, że nie wypada, żeby mistrzyni olimpijska przybiegła na metę jako ostatnia – a więc także staram się być odpowiednio przygotowana (śmiech).

Medal olimpijski na zachętę

Urodzona w Koszalinie Małgorzata Hołub-Kowalik ukończyła trzy lata temu studia magisterskie z zakresu bezpieczeństwa wewnętrznego na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Chętnie bierze udział w licznych spotkaniach skierowanych głównie do dzieci i młodzieży, gdzie podczas wizyt w szkołach opowiada o startach, treningach i zachęca do sportu.

– Gdzie się nie pojawiam, zawsze mam ze sobą medale olimpijskie, które każdy uczestnik może zobaczyć na żywo – mówi Małgorzata Hołub-Kowalik. – Śmieję się, że medale moich koleżanek z drużyny są piękne, lśniące, pozamykane w gablotkach. Moje – porysowane, dotykane przez setki osób. Dzieci je sobie zakładają na szyję, oglądają z każdej strony. Myślę jednak, że może ktoś mając na szyi taki medal zacznie marzyć o swoim własnym i zacznie uprawiać sport, który doprowadzi go do igrzysk.

W domu jest gospodynią, która co rusz uczy się nowych sztuczek kulinarnych. Jak mówi – raz spróbowała spędzić czas na przysłowiowej kanapie z pilotem w ręku i serialem na ekranie. Udało jej się obejrzeć pół odcinka i stwierdziła, że takie życie nie jest dla niej. Aktywność ma we krwi a sztafetową pałeczkę nadal przekazuje – tym razem domownikom, którzy także dotrzymują kroku mistrzyni.

- Nawet córeczka już przyzwyczaiła się do tego, że ciągle jesteśmy w biegu, ciągle gdzieś jeździmy – przyznaje Małgorzata Hołub-Kowalik. – Nie lubię, gdy niewiele się wokół mnie dzieje, podobnie mój mąż. Muszę mieć pracę, jakieś zajęcia, prowadzę także działalność marketingową, współpracuję z TVP Sport, gdzie można oglądać mnie na wizji.

Pod koniec kariery Małgorzata Hołub-Kowalik rozpoczęła także przygodę z boksem, oczywiście w amatorskim wydaniu.

– Zakochałam się w tym sporcie, jest ogólnorozwojowy – mówi Małgorzata Hołub-Kowalik. – Obiecałam sobie, że będę regularnie trenować, ale nie udało mi się, póki co dotrzymać tej obietnicy. Chcę jednak do tego wrócić jako formy spędzania czasu, utrzymywania formy i rozładowywania emocji.

Z wody na śnieg

Zupełnie inaczej w porównaniu do koleżanek i kolegów „po fachu” wygląda dziś natomiast życie Mateusza Sawrymowicza. Dwukrotny mistrz Europy w stylu dowolnym na krótkim basenie, finalista Igrzysk Olimpijskich a przede wszystkim mistrz świata z 2007 roku i rekordzista Europy wydaje się kontynuować swoją przygodę ze sportem pozostając aktywnym, choć także w innych dyscyplinach. Co prawda zajmował się krótko nieruchomościami, handlował kosmetykami, ale wrócił na ścieżkę fizycznej aktywności.

– Mija już dziewięć lat, odkąd nie trenuję pływania i chyba nadal szukam swojego drugiego powołania – przyznaje Mateusz Sawrymowicz. – Jako dziecko nauczyłem się dobrze jeździć na snowboardzie, kocham to, dlatego zostałem instruktorem w Alpach. Nawet przed najważniejszymi startami na pływalni oglądałem jazdę profesjonalistów, co pozwalało mi rozładować napięcie. Obecnie znikam z miasta z reguły w grudniu i wracam dopiero w marcu. Przez ten czas cieszę się górami, śniegiem i całym tym zimowym, pięknym klimatem.

Poza pracą instruktorską Mateusz Sawrymowicz organizuje obozy i półkolonie letnie w Szczecinie. W ich ramach uczestnicy mogą spróbować kitesurfingu, jazdy na longboardach, deskorolkach czy też wziąć udział w półkolonii stricte rowerowej zwiedzając w ten sposób miasto i jego okolice z perspektywy ścieżek rowerowych. Jest też element edukacyjny przydatny każdemu rowerzyście – na przykład nauka wymiany dętki czy zasad poruszania się po drogach. Półkolonie „parkowe” to z kolei korzystanie z bike park, parku linowego, trampolin, aquaparku, ścianki wspinaczkowej, skateparku.

– Generalnie dużo jest ruchu, śmiechu i zabawy – mówi Mateusz Sawrymowicz. – U nas przez blisko dziesięć godzin dziennie dzieci nie mają czasu ani ochoty na wpatrywanie się w telefony, korzystają w pełni z dnia. A przekrój wiekowy jest dość znaczny, mniej więcej od sześciu do trzynastu lat.

Byłego mistrza świata w pływaniu nadal ciągnie także do wody, także morskiej i to w wydaniu surferskim albo kitesurfingowym. Na co dzień uczy natomiast na basenie pływania, choć nie od podstaw. Jak sam mówi, daje korepetycje z pływania podczas lekcji indywidualnych. Wskazuje błędy techniczne, doradza, jak osiągać lepsze wyniki czy też większą satysfakcję z pływania. Na pytanie, co robi w wolnym czasie odpowiada, że dokładnie to samo, co w pracy.

– Ostatnio po całym dniu kolonii rowerowej, poszedłem na dwie godziny na rower – śmieje się Mateusz Sawrymowicz. – Ale nie jest wcale tak, że nie potrafię posiedzieć w biurze. Myślę powoli o organizowaniu wyjazdów na narty, co wiązałoby się także z czasem spędzanym przy biurku. Ale tak – work life balance musi mieć dla mnie odpowiednie proporcje.

Czy Mateuszowi brakuje emocji związanych ze startami w światowych imprezach?

– Nie. Ten stres, presja to coś za czym nie tęsknię – przyznaje były mistrz świata. – Za to złapałem się na tym, że startując ostatnio w zawodach kitesurfingu, kiedy doszedłem do finału, to zacząłem się spinać. Powiedziałem wówczas do siebie: hej, przecież to zabawa, amatorska rywalizacja. I rzeczywiście, taka forma daje mi więcej radości i przyjemności niż zawodowe starty, które wiążą się z napięciem. Jeśli chodzi o radość ze sportu to obecnie większą daje mi widok mojego podopiecznego, który po lekcjach ze mną płynie na kite, jedzie na snowboardzie, niż moje własne osiągnięcia. W zasadzie, dawnych sukcesów także nie pielęgnuję – prawie wszystkie medale są gdzieś w piwnicy, poza tym z mistrzostw Europy w Szczecinie, który ładnie oprawiony mam w mieszkaniu. Najważniejsze, że wszystkie sukcesy i przygody mam w swojej głowie w postaci pięknych wspomnień – podsumowuje.

Prestiż  
Wrzesień 2025