„Pilch / Dzienniki"

reż. Artur W. Baron

Teatr Polski w Szczecinie

 

Siłą spektaklu, obok rewelacyjnej kreacji Sławomira Kołakowskiego, jest tekst. Mowa o podstawie literackiej, czyli (tytułowych) „Dziennikach” Jerzego Pilcha oraz wyborze innych tekstów (felietony, wywiady, biografia), które złożyły się na autorski scenariusz Agaty Dąbek. To rzetelny literacki teatr o inteligenckich inklinacjach.

Choć nie ma tu typowej dynamicznej opowieści z zaskakującymi punktami zwrotnymi, ani widowiskowych scen czy zbiorowych pochodów, to rzecz przez bite dwie godziny trzyma linkę koncentracji w pełnym napięciu. Rolę „atrakcji akcji” przejęło słowo.

W sumie mógłby to być monodram, być może wzbogacony o video. Twórcy zdecydowali się jednak powołać pełnowymiarowe pilchowskie uniwersum. Stworzyli także bohaterów wielce zaskakujących – Młodego Pilcha oraz Chorobę. To właśnie z nimi dialoguje bohater – to rozmowy filozoficzne, momentami ocierające się o zaawansowaną psychologię, nie tylko uzależnień czy postępujących stadiów śmiertelnej choroby. To także krzyk rozpaczy i beznadziei. Czasami też podszyta ironią i czarnym humorem osobliwa gra. To wreszcie rozmowy o literaturze i języku.

Obok rodziców, którzy tak często pojawiali się w jego dziełach, są jeszcze bohaterowie z kart jego powieści oraz literaci, z którymi Pilch polemizował. Oni wszyscy odwiedzają albo nawiedzają mieszkanie pisarza, a ich krótkie, lecz intensywne rozmowy stanowią intelektualną esencję przedstawienia. Pilch ewidentnie widział więcej i przenikliwie.

Strukturę spektaklu i jego rytm definiuje przestrzeń z funkcjonalnie zaprojektowaną scenografią (Łukasz Błażejewski). Makietę mieszkania otacza literacki bezkres (kosmos) obsypany tysiącami wyrwanych kartek z notatnika pisarza. Powierzenie aktorom po kilka postaci wymagało odpowiednio zróżnicowanej powierzchowności. Kostiumy Emilii Sargi to kolejny z wyrazistych atutów przedstawienia, gdy wejrzeć w ich szczegóły, szczególnie kolorystykę, można zauważyć, że autorka nie tylko dobrze przeczytała Pilcha, ale świetnie zrozumiała intencje reżysera.

 

Zanim Parkinson zyskał eponim odkrywcy, schorzenie było określane mianem drżączki poraźnej (paralysis agitans). Swoją drogą to dobre imię dla scenicznej egzemplifikacji choroby – Drżączka Poraźna. Niezłe! A tak całkiem poważnie to powołanie tej postaci pozwoliło pełniejsze wybrzmienie problemu, który w rozmowie, a nie monologu, może być czytelniejszy i przystępniejszy. Katarzyna Sadowska sportretowała ją na zasadzie osobliwego kontrapunktu, zaproponowała jej czułą interpretację. Im postęp choroby większy, tym subtelność i delikatność intensywniejsza. Znakomita rola! Ach, no i świetna charakteryzacja!

Rok temu Marcin Sztendel został nagrodzony „Srebrną ostrogą” – wyróżnieniem dla młodego i obiecującego aktora zachodniopomorskich scen towarzyszącym Nagrodzie Teatralnej „Bursztynowy Pierścień”. Jego kreacja w tym spektaklu potwierdza słuszność decyzji Jurorów. Młody aktor tak strzelił z ostrogi, że pognał hen daleko! Jego Młody Pilch to rola dojrzała i niezwykle solidna.

Nie potrafię znaleźć dobrego słowa na to, co zaproponował Sławomir Kołakowski. Jeśli użyję określenia „brawura” albo „porywające wykonanie” można spodziewać się szerokiego, dynamicznego i widowiskowego gestu, a tego tu przecież nie ma. Jest niezwykłe skupienie, cierpliwość, niespotykana rzetelność i zrozumienie psychologii postaci, aż wreszcie miraż pełnego zespolenia interpretatora z postacią. I z chorobą! Postępujące fizyczne zmiany, zasygnalizowane drżącymi kończynami, Kołakowski rozpisał niczym najlepszą partyturę muzyczną. Choroba toczyła jego ciało i głowę, co również potrafił zaznaczyć ledwo widocznym grymasem. Zaufanie jakim aktor obdarzył reżysera, ale przede wszystkim samego Jerzego Pilcha procentuje fenomenalną synergią, znacznie przekraczającą biograficzne zacięcie spektaklu. Mistrzostwo!

Ciężar naznaczonej nieuleczalną chorobą opowieści reżyser „rozrzedza” muzycznie pozornie pokrzepiącym „Just a perfect Day” Lou Reeda. Pozornie, bo ukrytym podmiotem utworu jest… heroina. Pytanie czy to „hołd” dla atmosfery literatury Pilcha, czy skrzętnie przemyślany wybór, bo przecież Reed kończy utwór pewnym ostrzeżeniem: Zbierzesz dokładnie to, co zasiałeś (You're going to reap just what you sow). Przewrotnie to choroba uratowała go przed zapiciem się na śmierć, stąd muzyczne wyznanie miłości w prologu – tylko czy „Lili Marleen” było zadedykowane Drżączce Poraźnej?

Prestiż  
Listopad 2025