Czyż nie jest chichotem historii, że w okolicy miejsca, gdzie spoczywa wrak promu MF „Jan Heweliusz” wielokrotnie pojawiały się „zagubione” wieloryby, w tym ten ze słynnego i tajemniczego XVI-wiecznego malowidła w kościele św. Marii w Greifswaldzie (ostatni niechcący wpłynął tu w 2016 roku). Pojawienie się wieloryba przypominało mieszkańcom wybrzeża biblijną przypowieść o Jonaszu. A ta mówi o tym, że nie da się uciec przed powołaniem ani odpowiedzialnością, ale też o tym, że każdy zasługuje na szansę. Czyż morał tej przypowieści nie jest przypadkiem tożsamy ze scenariuszem serialu Jana Holoubka i Kaspra Bajona?

Moją uwagę na greifswaldzkiego walenia skierowało kazanie księdza zawarte w scenie mszy w intencji kapitana Andrzeja Ułasiewicza oraz pasażera Marka Kaczkowskiego. To dowód na rzetelność i czujność twórców serialu. Nie, nie żeby nawiązywali do tych wielorybów, bo pewnie o nich nawet nie wiedzieli, ale do samej przypowieści, która towarzyszy refleksjom na temat morskich katastrof. To wskazuje, że komponowanie „heweliuszowego” świata było olbrzymią i wielowątkową pracą. Te wszystkie „drobnostki”, które go stworzyły stoją właśnie za sukcesem produkcji oraz wyjątkowo zgodnymi, pozytywnymi, opiniami widzów i recenzjami zawodowców.

Dbałość o wspomniane elementy jest jednak niczym w porównaniu ich do scen samej morskiej katastrofy. Choć od początku wiadomo co się wydarzyło na Bałtyku przed 32 laty, to rozmach i misterna forma tej filmowej opowieści pozwala na zaskoczenia i spotęgowanie dojmujących odczuć. Intensywność tych przerażających emocji jest w morskich fragmentach produkcji absolutnie poza jakąkolwiek skalą. Nie ma słów, które by pozwoliły w pełni to opisać. To jak Holoubkowi oraz autorowi zdjęć Bartłomiejowi Kaczmarkowi udało się sportretować moment katastrofy promu jest… no właśnie… Jak nazwać, to, że wraz z tonącymi na ekranie zaczynało mi brakować powietrza? Choć byłem we własnym mieszkaniu, to wydawało mi się, że jestem cały mokry od lejącego deszczu. Jak nazwać to, że podczas seansu kamienica traciła stateczność i przechylała się w lewo o co najmniej 30 stopni? Brawurowe filmowe arcydzieło! Pełne Mistrzostwo!

Wydarzenia z 14 stycznia 1993 roku nie są jednak sednem narracji serialu. Wspomniane morskie sceny to zaledwie kilkuminutowe etiudy, które w różnym takcie pojawiają się w każdym odcinku. Niezależnie od tego jakie wrażenie robią na widzach, stanowią tylko pretekst do rozmowy o tym, co działo się przed i po katastrofie. To jest sednem tego obrazu! Autorzy pytają o winnych katastrofy, demaskują także nieudolne działania ówczesnych władz. Zdają się też przeczyć pospiesznym i niesprawiedliwym oskarżeniom, które notabene kilka lat temu weryfikowały ponownie europejskie sądy, zmieniając brzmienie niesprawiedliwych wyroków. Choć w tych fragmentach serialu nie ma już mowy o niesamowitych efektach specjalnych, to wyjątkowe napięcie i niepokój nie znikają nawet na chwilę. Nadal z zapartym tchem śledzimy kilka wątków – oficjalny, czyli sądowy (posiedzenia Izby Morskiej), zakulisowy vel polityczny, ale przede wszystkim już lądowe rodzinne dramaty i kolejne… katastrofy. Rodzin ofiar, ale też tych nielicznych, którzy przeżyli. I nie jest tu tak jak w jonaszowej przypowieści, że wszyscy otrzymali równą szansę. To poraża i przeraża równie jak zatonięcie statku.

Długo nie zapomnę kilku sekwencji serialu. To momenty „spotkania” rodzin z ofiarami katastrofy i ocalałymi z niej… Kontrapunkt emocji, szczególnie w przestrzeni dźwiękowej – krzyk radości vs. rozpaczy – na długo pozostanie w mojej pamięci. Jest w filmie scena, która zostanie przed moimi oczami na długo – to efekt rozpędzonej śruby próbującego podejmować rozbitków niemieckiego kutra „Kempen”. Boli… Jest też fragment, który tak wiele mówi o tym co przeżywali ocaleni i członkowie ich rodzin. Bezduszność procedur znakomicie pokazała rozmowa Skirmuntta z urzędniczką z biura armatora, w której zażądała od uratowanego z „Heweliusza” zwrotu obuwia i aquaty, albo potrącenia ich równowartości z wypłaty. Ała!

Niestety, chęć pokazania tak szerokiego spektrum problemu, spowodowała swoiste „spłaszczenie” poszczególnych wątków. Miałem wrażenie, że wiele z nich jest zaznaczonych, ale nieskończonych. Mimo, że ostatni odcinek trwa dwa razy dłużej niż pozostałe cztery, zabrakło czasu na ich pełniejsze opowiedzenie. Nie mam na myśli konturów tych opowieści wraz z finałowymi rozwiązaniami, ale ich… głębokość (tu przepraszam za użycie morskiej terminologii). Szkoda, że nie wyodrębniono jednego głównego bohatera czy wątku, bo powierzenie wiodącej roli kilku „opowieściom” rzecz rozmyło, ale też wymagało niezwykłej uwagi widza. A istotne są tu naprawdę detale, nawet pojedyncze słowa, które zmieniają bieg śledztwa czy postrzeganie danego faktu. Dla wielu widzów, szczególnie tych mniej wprawnych niemal akademickie potraktowanie wielu problemów może być trudnością w odbiorze. Szczególnie, że widzowie otrzymują także wątek romansu, poznają wcześniejsze problemy rodzinne bohaterów albo niuanse związane z koligacjami postaci. Kiedy dodamy do tego jeszcze sensacyjny wątek z przemytem broni, oraz ówczesne realia polityczne, to naprawdę trudno się połapać. Są też ukryte symbole, jakim jest na przykład zmiana nazwy promu, który znajdował się na wahadle Świnoujście-Ystad w momencie katastrofy. Okazało się, że zastąpienie oryginalnej nazwy promu „Karkonoszami” nie było przypadkiem, a przywołaniem mało znanej katastrofy polskiego statku z lat 80. XX wieku.

Szczery ukłon dla realizatorów za niespotykanej jakości i rzetelności research związany z historią oraz technikaliami MF „Jan Heweliusz”. Każdy odcinek poprzedza plansza mówiąca o tym, że serial jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, ale zawiera także sporo fikcji. Mimo to obraz rzuca nowe światło na tragiczne wydarzenia z 1993 roku. Serialowy Kapitan Kubara określa statek mianem „bękarckiego” i dodaje, że „byle podmuch wiatru go kładł” i dodawał, że „roczne dziecko ma więcej stateczności niż Heweliusz”. Bohaterowie zdaje się, że wymieniają większość z 26 (!) wypadków promu przed pójściem na dno. Mam nadzieję, że to zmusi wielu do weryfikacji wiedzy czy przekonań o jego zatonięciu. W tym mogą pomóc kolejne pozycje, które ukazały się niemal równolegle z serialem – to literacki reportaż Adama Zadwornego czy podcasty Romana Czejarka. Oba szczerze polecam!

 

Obok przerażającego, ale fascynującego realizmu filmowego pokazania morskiej katastrofy, twórcom udało się wiernie sportretować smutne i przaśne polskie lata 90. XX wieku. Dbałość o każdy scenograficzny detal, czy to w plenerach czy we wnętrzach imponuje. Każdy mebel, bibelot, ubrania precyzyjnie odwzorowują tamte czasy. Brawo! Tę misterność słychać nawet w głosach wydobywających się z radia i telewizji – to przecież Wojciech Mann (radiowa Trójka) oraz Maciej Orłoś (Teleexpress). Równie duże wrażenie robią nieliczne, ale imponujące sceny plenerowe. A przecież tak trudno dziś znaleźć miejsca niezmienione przez tyle dekad. A jednak! To chociażby dziwne, wciąż niepoddane termomodernizacji (i pastelozie) osiedle w Zgorzelcu, które wciela się w stołeczny Ursynów. Oczywiście dla szczecinian gratką będzie odnajdywanie kadrów, kręconych właśnie tu. Niestety to jedynie weduta miasta z Wałami Chrobrego, Trasa Zamkowa czy zaułek przy św. Ducha Szczecina. Wszystko pokazane oczywiście w stylistyce znanej z konkurencyjnej „Odwilży”. Szkoda, że nawet szczecińska siedziba armatora, to nie Euroafrica przy Energetyków, ale gmach Morskiego Instytutu Rybackiego w Gdyni. Niemieckie Sassnitz gra Wydział Chemii Politechniki Wrocławskiej i port we Władysławowie. Nawet polsko-niemieckie przejście graniczne jest w… Czechach. To jednak niuanse czy ciekawostki, nie mające absolutnie żadnego wpływu na fabułę ani jej atrakcyjność.

Casting to kolejny wielki atut serialu. Podobnie jak przy „Wielkiej Wodzie” Holoubkowi udało się zaprosić do współpracy znakomitych aktorów. „Heweliusz” to prawdziwy popis Konrada Eleryka w roli Witolda Skirmuntta. Zachwycająco niepokojąca kreacja! To także znakomita praca Michała Żurawskiego, który wiarygodnie portretuje Kapitana Piotra Bintera, albo Andrzeja Konopki w roli Kapitana Henryka Kubary. Niekwestionowaną gwiazdą serialu jest charyzmatyczny i wyrazisty Joachim Lamża vel Wiceminister Janusz Kowalik. Przejmujący jest Andrzej Ułasiewicz w interpretacji Borysa Szyca oraz trudne postacie jego filmowej żony i córki z którymi wybornie poradziły sobie Magdalena Różczka i Mia Goti. Zapamiętana będzie też postać przeszywająco smutnej Anety Kaczkowskiej w interpretacji Justyny Wasilewskiej. Rozczulający jest mistrzowski epizod z udziałem Magdaleny Zawadzkiej i Jana Englerta (rodzice Bintera). Pozostałe, niewymienione kreacje, również posiadają błyskotliwość i rzetelność. Nie ma tu słabej roli.

Mimo niewiarygodnego smutku, który ten serial ze sobą niesie, udało się zmieścić w nim kilka zabawnych momentów. Do takich z pewnością należy niemal każda scena z udziałem i Wiceministra Kowalika posługującym się błyskotliwym i niewybrednym językiem. Wystarczy przywołać jego zdanie, że „prom miał swoje wady, ale… nobody is perfect” albo reakcję na pytanie o winę Kapitana i próbę upewnienia się o którego z dowódców chodzi. Wtedy pada: „Ułasiewicza? Nie kurwa, Kapitana Nemo”. Zabawna jest także scena Kowalika przy modelu Heweliusza w biurze armatora. Dystans mimo ciężaru gatunkowego wskazany.

Serial „Heweliusz” to nie tylko znakomity film o prawdziwej katastrofie, ale też hołd dla jej ofiar. To także wznowienie rozmowy o przyczynach tej tragedii. Twórcom serialu udało się poruszyć opinie publiczną, udało się wrócić do dyskusji o prawnych i technicznych niuansach dramatu. Mało tego, w ostatnich dniach poinformowano o potrzebie reformy skompromitowanej między innymi procesem w sprawie „Heweliusza” Izby Morskiej.

Pamiętajmy, że na szczecińskim Cmentarzu Centralnym, tuż obok pomnika „Tym, którzy nie powrócili z morza” jest monument upamiętniający ofiary „Heweliusza”. Zapalmy im światełko w styczniu, w rocznicę katastrofy lub w listopadzie, we Wszystkich Świętych.

A serial? Filmowe arcydzieła same się rekomendują…

Prestiż  
Grudzień 2025