Krystyna Janda. Życie bez sztuki nie ma sensu

Artystka polska (nie narodowa), kobieta, matka, babcia, aktorka, reżyser, felietonistka, piosenkarka, prezes Fundacji, szefowa artystyczna dwóch stołecznych teatrów. W kwietniu kolejny raz zagra na szczecińskim Kontrapunkcie. Widzowie Festiwalu zobaczą ją jako Marię Callas. O sztuce, życiu, polityce i pracy z Krystyną Jandą rozmawia Daniel Źródlewski.

Autor

Daniel Źródlewski
W kwietniu w Szczecinie podczas Kontrapunktu zobaczymy Panią jako Marię Callas. Drugi raz w swojej karierze sięga Pani do tej postaci. Co zadecydowało o powrocie do tej realizacji?
Po pierwsze: listy widzów, którzy domagali się przypomnienia tej postaci. Po drugie: od tamtego czasu nie powstał tekst, który w równie ważny i poważny sposób przypominałby nam o tym, jakie znaczenie ma sztuka i ile kosztuje jej uprawianie, jeśli się to traktuje jako posłannictwo – tak jak Callas. Uświadamia jakie mogą być koszty miłości do tego zawodu, a najważniejsze, w sposób wspaniały określa relację między artystami a odbiorcami. Poza tym lata minęły od tamtej inscenizacji (1997 rok w Teatrze Powszechnym w Warszawie – przyp. red.), pojawiło się wiele nowych materiałów, informacji na temat Callas i w internecie i w literaturze. Zarówno ja, jak i Andrzej Domalik, reżyser przedstawienia, pomyśleliśmy, że po latach można to opowiedzieć jeszcze inaczej.
 
Czym różnią się oba spektakle? Reżyser ten sam, ale czasy inne, Pani też dojrzalsza…
No właśnie dokładnie tym. Dzisiejsza Callas w moim wydaniu, to zupełnie inna postać. Dowiedziałam się o niej dużo więcej przez to, że zamieszczono tony filmów, wywiadów, koncertów z jej udziałem. Ale też ja przez 40 lat mojego życia zawodowego mam bardzo określone zdanie na temat obowiązków artystów, etyki artystycznej i tej wspaniałej umowy jaką jest teatr. Jedni coś opowiadają, a inni w to wierzą. Jestem dzisiaj dużo dojrzalszą aktorką. A zdanie „życie bez sztuki nie ma sensu”, którym Callas kończy spektakl, jest mi bardzo bliskie.
 
„Maria Callas. Master Class” to spektakl między innymi o wysokiej cenie, jaką płaci się za sukces. A Pani jaką cenę zapłaciła za swój sukces?
Nie, nie porównuję się w żaden sposób ani do tej postaci, ani też koszty są nieporównywalne. Jestem aktorką w innej skali. O dużo mniejszym, nieporównywalnym znaczeniu. Jestem aktorką szczęśliwą, nigdy los nie postawił mnie w sytuacji, że musiałabym dokonywać tak dramatycznych wyborów jak ona czy jak wiele innych artystek. Byłam szczęśliwą żona, jestem matką, rzadko bywam sama czy samotna, zawód uprawiałam zawsze przy okazji, co nie znaczy oczywiście, że mniej emocjonalnie.
 
Callas słynęła z tego, że była niezwykle… kapryśna. Takie stereotypowe zachowanie wielkiej gwiazdy. Wszystkie choćby moje spotkania z Panią, jeszcze w czasach pracy w Telewizji Polskiej, zawsze były przyjemnym doświadczeniem. Podobnie mówią wszyscy inni, którzy Panią spotykają. Jak udaje się Pani zachować dystans i jednocześnie być tak życzliwą?
Sprzeciwiam się tym opiniom o Callas. Często żądanie jakości, najwyższego poziomu, od siebie i od otoczenia, wywołuje w tym otoczeniu krzywdzące oceny. Ludzie są nieprzyzwyczajeni do „ostateczności”, a ona tak uprawiała zawód. Miłymi ludźmi, którzy tolerują niedoskonałość i tak żyją są tylko „chórzyści”, w sensie ludzie, którzy nie są solistami. Ja traktuję ten zawód co prawda emocjonalnie, ale nie ostatecznie i zawsze uważałam, że nie jestem osobą aż tak wybitną, a to, co robię nie jest aż tak ważne, żeby urażać innych ludzi.
 
Często jest Pani gościem szczecińskiego Kontrapunktu. Jak ocenia Pani ten festiwal? Może ma pani jakieś szczególne wspomnienia?
Wiele pobytów w Szczecinie i spotkań z publicznością tego festiwalu było naprawdę wyjątkowych. Grałam tam wiele moich ról, ale pamiętam jedno spotkanie. Zagrałam spektakl „Danuta W.”, który z konieczności mówi głównie o strajku w Gdańsku. Pamiętam z tego wieczoru cień jakby żalu, że ani razu nie wspominam jako pani Danuta osiągnięć czy atmosfery tamtego czasu w Szczecinie. A przecież były one nie mniej ważne. Był to jedyny raz kiedy po tym spektaklu publiczność nie wstała. Nigdy tego nie zapomnę.
 
Pamiętam Pani zachwyty na Facebooku nad szczecińską nową Filharmonią. Zna Pani Szczecin, co Panią tu oprócz gmachu Filharmonii urzeka?
Uroda miasta jest nieprawdopodobna. Nie bez powodu mówi się, że jest to nasz Paryż. Założenia architektoniczne przypominające paryskie naprawdę robią wrażenie. Mam tam też kilka zaprzyjaźnionych sklepów, antykwariatów, bardzo lubię atmosferę tego miasta.
 
Znajduje Pani czas na spacer po jakimś mieście, w którym akurat gra spektakl?
W ograniczonym zakresie, ponieważ zwykle nasze trasy teatralne są ułożone tak, że każdego dnia gramy w innym mieście. W związku z tym na zwiedzanie zostaje chwila, godzina, dwie. Kiedyś cały ten czas spędzałam w miejscowych muzeach, parkach, miejscach wartych obejrzenia albo przypomnienia. Teraz najczęściej przez te dwie godziny odpoczywam, aby móc zagrać wieczorem.
 
Rozpoznawalność pewnie to utrudnia… Jak radzi sobie Pani z tym, że każdy chce zaczepić, zapytać, albo chociaż spojrzeć. Od razu mam w głowie scenę w aucie w „Tataraku”.
Nie, nie jest to dla mnie żaden problem. Nie spotyka mnie to aż tak często. Prawie nie bywam w publicznych miejscach. Nie bywam na premierach, do teatru, kina chodzę w dni, kiedy już oficjalne uroczystości przeminą. W trakcie moich wizyt teatralnych w innych miastach obsługa teatru i pracownicy naszej Fundacji dość skutecznie mnie chronią.
 
W rozmowie z Katarzyną Montgomery na łamach „Vivy!” powiedziała Pani: „Żyję w świecie, który sama stworzyłam wraz z jego regułami”. Jaki to jest świat i jakie obowiązują w nim reguły?
Musiałabym bardzo długo tu mówić… Miałam na myśli świat teatru. Głównie teatru realistycznego. Gram jakąś postać, opowiadam jakąś historię, publiczność przychodzi do teatru, wiedząc, o czym będzie ta opowieść. Cały mój wysiłek polega na tym, żeby wyszli z teatru z czymś, co dostali ode mnie. To jest nieustanna walka, nieustanne staranie i mój obowiązek. Każdy spektakl jest taką walką. I wcale nie przesadzam używając tego rzeczownika. Co prawda ludzie spodziewają się, że zobaczą na scenie coś niezwykłego, ale przez 40 lat zrozumiałam, że nie warto ich zadziwiać. Warto natomiast dostać się do ich wyobraźni i serca, a w tym pomaga prawda i prostota.
 
Chciałem tego uniknąć, ale nie potrafię… Mowa o polityce. A „dobra zmiana” dotyka także Panią i osobiście i zawodowo. Zacznijmy od tego drugiego – moją uwagę przykuła publikowana w jednym z tygodników reklama Pani teatrów i prośba o przekazanie 1% od podatku, bo… „z powodu zmieniającej się pogody możemy liczyć już tylko na Was”. To burzowe chmury czy susza?
Nie wiem, martwię się tylko, żeby to nie trwało długo. Prowadzimy dwa teatry, z czterema scenami, grając najwięcej spektakli w Polsce. Mamy repertuar jakiego nie powstydziłby się żaden główny teatr w Europie, a jakość inscenizacji i aktorstwa jest europejska. Wszystko to robimy za zarobione pieniądze z kasy. Utrzymać się utrzymamy, ale nie mamy za co produkować nowych rzeczy. Albo choćby grać za darmo latem, na placu Konstytucji i ulicy Grójeckiej spektakli, na które przychodzi około 500 osób każdego dnia. Nasza Fundacja wyręcza państwo w jego obowiązku. Jest to fundacja, nie ma tam żadnej spółki prywatnej, wszystkie zarobione pieniądze idą na utrzymanie teatru i produkcje spektakli. Bez tych dodatkowych, minimalnych jak dotąd pieniędzy, które udawało nam się zdobywać, nie będziemy mogli produkować. Dotąd robiliśmy dziesięć premier rocznie, w przyszłym roku zaplanowałam cztery. I nie mamy na nie pieniędzy. Nasze wnioski do ministerstw zostały ocenione bardzo nisko, nasze założenia repertuarowe, tematyka, nadzieje na to, co powstałoby, nie zasłużyły na jakiekolwiek dofinansowanie. Główny sponsor, PGNiG, który pomagał nam od lat, wycofał się z powodów ideologicznych, jako spółka Skarbu Państwa i nie ukrywając tego. Dlatego prośba o pomoc i ten 1%.
 
W głośnym wywiadzie dla „Newsweeka” powiedziała Pani „Jestem polską artystką, a nie narodową”, jak to rozumieć, szczególnie, że od tego czasu sytuacja w Polsce jest jeszcze bardziej napięta?
Należy rozumieć tak, jak słychać. Słowo „narodowy” ma negatywne konotacje od czasów hitlerowskich Niemiec. Przez cały okres socjalizmu w naszym bloku wschodnim spotykałam wielokrotnie w Rosji, Bułgarii, Rumunii, NRD, artystów odznaczonych medalami i nazywanych narodowymi artystami jakiegoś kraju. Oczywiście wydawało mi się to chwalebne, choć był w tym cień nagrody od niedemokratycznej, totalitarnej władzy. Jestem osobą otwartą. Pracowałam w wielu krajach w Europy. Zawsze byłam dumna z tego, że nie zapominano, że jestem z Polski i jestem polską aktorką, miało to też znaczenie dla tych, którzy mnie angażowali. Byłam z tego dumna.
 
Jaka powinna być polityka kulturalna w kraju? Pani nie zgadza się z tym, co proponuje nowa władza w dziedzinie kultury.
Nie wiem jaka jest polityka kulturalna owej władzy. Słyszę w kółko powtarzane slogany o kulturalnej polityce narodowo – historycznej. Nie wiem, co to znaczy. I szczerze mówiąc nie chcę wiedzieć. Widzę, że wyciąga się jakieś zapominane narodowe opery, jakieś niedoskonałe twory artystyczne sprzed wieków. Wszyscy mówią o idealizowaniu, gloryfikowaniu wydarzeń historycznych. Nie takie zadanie ma sztuka. Choć można dzięki sztuce zrobić bardzo wiele, można nauczyć miłości do Polski, literatury polskiej, szacunku do historii polskiej, ale nie za pomocą utworów z założoną tezą.
 
Na Pani blogu przeczytałem „co rano budzę się z uczuciem że spotkało mnie jakieś nieszczęście, a potem przypominam sobie – a to tylko Polska…” Czy jeśli będzie potrzeba Pani głos zabrzmi poza przestrzenią sceny? Jest Pani laureatką zaszczytnego tytułu „Człowiek wolności” to zobowiązuje...
Zobowiązuje do czego? Jestem laureatką „Człowieka wolności” dlatego, że nie oglądając się na struktury państwowe i państwowe pieniądze zbudowałam Fundację i dwa teatry, którymi dziś może szczycić się ten kraj. Nie prosiłam nikogo o pomoc, a jeżeli, to była to pomoc nieznaczna. Co mam robić teraz? Mam przestać grać i zamknąć teatry? Włączyć się do walki? Naród tak wybrał, niech sobie z tym radzi. Ja po roku 1989 chcę być artystką i mam do tego prawo, a jeżeli to prawo zostanie mi odebrane albo ograniczane, będę się zastanawiać, co robić.
 
Niezwykle poruszył mnie apel czytelniczki Pani bloga, z prośbą o nieprzerywanie grania „Danuty W.”. Wielu widzów widzi w tym spektaklu swoisty manifest. Co dla Pani znaczy ta realizacja i reakcje publiczności?
Ten spektakl z tygodnia na tydzień staje się coraz ważniejszy i brzemienny. Traktuję go dziś zupełnie wyjątkowo. Mam nadzieję, że będę go jeszcze długo grać.
 
Na afiszu obu Pani teatrów nie brak także lżejszych form, nie stronicie od mieszczańskich fars. To tak trochę wbrew oczekiwaniom wielu osób, które utożsamiają Panią tylko z wielkimi rolami i tytułami.
80% dochodu obu teatrów, a co za tym idzie utrzymanie teatrów i sponsorowanie innych trudniejszych tytułów, to zasługa tego lżejszego repertuaru. Jeżeli dostanę dotację na poziomie państwowych teatrów, będę robić wielkie tytuły, tylko wysoką sztukę i spektakle, w których gra więcej niż 10 osób. Na razie nie mogę sobie na to pozwolić. A ci, którzy mają takie oczekiwania, niech idą do teatrów państwowych, które stać tylko na wysoką sztukę. Cokolwiek to znaczy.
 
Uchodzi Pani za tytana pracy – od rana do rana… Jak osiąga Pani spokój czy koncentrację przed wyjściem na scenę?
W garderobie zjawiam się zawsze na 1,5 godziny przed przedstawieniem. Przez te 1,5 godziny jestem w zasadzie tylko w temacie tego, co mnie czeka za chwilę. Nie potrzeba mi więcej czasu.
 
Jak odnajduje Pani czas na choćby tak intensywną działalność blogerską?
Ci, którzy czytają mój dziennik internetowy wiedzą, że piszę ostatnio bardzo rzadko. Jestem osobą radosną. Lubię życie, śmieszy mnie wiele rzeczy, lubię dzielić się z ludźmi zabawnymi historiami, przyjemnościami, wrażeniami, których dostarcza sztuka, literatura, podróże, codzienne życie. Od jakiegoś czasu wydaje mi się, że te wszystkie tematy są za lekkie, mój nastrój jest minorowy, nie umiem się cieszyć życiem. Ilość zmartwień, które ostatnio mam, także w związku ze zmianą, mówię o zmartwieniach dotyczących naszej Fundacji, nie nastraja mnie do tego, żeby rozmawiać z ludźmi w sposób lekki, a nie chcę nikogo zadręczać swoimi problemami.
 
W zarządzie Fundacji obok Pani jest córka Maria Seweryn. Od lat razem pracujecie z wielkimi sukcesami, jaki wpływ na to mają rodzinne relacje?
To jest Fundacja rodzinna. Zakładaliśmy ją także z moim mężem, w Fundacji pracuje także córka mojego męża. Od początku wiedziałam, że moje lęki i niepewności muszę oprzeć o kogoś mi bliskiego. To nie jest przedsiębiorstwo dochodowe. To nie chodzi o rodzinny interes. To chodzi o rodzinną pomoc i zaufanie. I wszyscy to rozumieją.
 
Czy jest w Pani bogatym aktorskim dossier postać możliwe Pani najbliższa, której charakter można symbolicznie przypisać i Pani? Wiem, że na pewno nie Callas…
Nie, nie jestem podobna do żadnej z moich ról. Zresztą mam 63 lata i uczucie, że zmieniłam się diametralnie w moim życiu co najmniej trzy razy. Dzisiaj jestem zupełnie kimś innym, niż 20 lat temu. I zupełnie innym niż kiedy debiutowałam. Jedyna rola, Shirley Valentine, którą gram od 24 lat, razem ze mną przechodzi te zmiany. Pozwala na to tekst. A ci, którzy widzieli tę rolę nie dwa nie trzy razy, bo są tacy którzy wiedzieli ją nawet 10 razy i przyprowadzają na ten spektakl swoje córki, wnuczki, dokładnie wiedzą, o czym mówię. Shirley jest dzisiaj równie zabawna, ale dużo bardziej autoironiczna, gorzka, złośliwa w stosunku do samej siebie i dużo bardziej kocha swojego męża.
 
A która z postaci była najodleglejsza i tym samym pewnie najtrudniejsza?
Chyba Lady Makbet, albo Fedra.
 
Prowadzi Pani jakieś zestawienia, ile spektakli czy ról Pani zagrała?
Na mojej stronie internetowej w CV można to dokładnie wszystko obliczyć, ale myślę, że jest to około 100 ról teatralnych, 80 filmowych, 60 telewizyjnych, nie wiem. Gram 300 razy w roku, teraz, od 10 lat, od kiedy powstała Fundacja, z konieczności. Myślałam, że po 4-5 latach Fundacja na tyle stanie na nogi, że będę mogła grać dużo mniej. Niestety życie nie pozwala na to.
 
Ostatnio rzadko można Panią oglądać na wielkim ekranie. Brak czasu? Brak dobrych propozycji?
Nie dostałam przez ostatnie lata ani jednego scenariusza, który by rozpalił mój umysł.
 
Niedawno 90 urodziny obchodził Andrzej Wajda. Nie sposób mówić o jego twórczości bez Pani nazwiska. Kim dla Pani jest Andrzej Wajda i jaką rolę w Pani karierze odgrywa współpraca z nim?
Jeżeli spodziewa się Pan, że na przestrzeni tego wywiadu odpowiem na to pytanie, to znaczy, że nie rozumie Pan jak wielki jest to dla mnie temat. Andrzej Wajda był i jest kimś najważniejszym w moim życiu zawodowym. Mówiłam o tym setki, setki razy, i nie wiem jakich mam jeszcze przymiotników użyć, żeby to dobitniej podkreślić. W encyklopediach filmowych na świecie jestem nazywana „aktorka, fetysz Andrzej Wajdy”, niech to Panu wystarczy za odpowiedź.
 
„Prestiż” to pismo kulturalno-lifestyl’owe. Muszę – ku zadowoleniu naszych czytelniczek – zapytać o kosmetyki, które firmuje Pani nazwiskiem. Skąd pomysł na takie przedsięwzięcie?
To nie jest mój pomysł. Pewnego dnia zjawił się u mnie człowiek bardzo doświadczony w tej branży i zaproponował mi współpracę. Ten ktoś jest chemikiem i był szefem wielu koncernów kosmetycznych. Wszystko zaczęło się od jednego kremu, o który poprosiłam specjalnie dla siebie. Jako aktorka mam wygórowane oczekiwania jeśli chodzi o kosmetyki pielęgnacyjne. Powstał najpierw krem, ten który dzisiaj się nazywa JANDA nr 1, a potem powstały następne. Ale ja całe te pomysły i produkcję tylko konsultuję, wszystko to robią fachowcy, wybitni chemicy, ludzie od lat w branży. Ja jestem z nimi w wielkiej przyjaźni i bardzo mnie cieszy i bawi cały ten projekt.
 
Sprzedają się? Śledzi Pani ich „karierę”?
Szczerze mówiąc śledzę tę karierę słabiej niż karierę naszych teatrów, ale pan Jarosław Cybulski, który jest szefem całości i właścicielem oraz głównym specjalistą i pomysłodawcą mówi mi, że sprzedaż jest bardzo dobra. A opinia o kremach jest coraz lepsza. Ja sama używam tych kremów i bardzo je lubię. Na wiosnę wchodzi półka kosmetyków dla młodszych pań, testowałam je i są świetne.
 
Nawet nie będę próbować pytać o Pani prywatność, wiem co usłyszę… Ha! Ale jest luka! Pani wielka miłość do zwierzaków…
Zawsze miałam przy sobie zwierzęta i wychowywałam się ze zwierzętami, od dziecka. Mówiłam ciągle, że dom bez kota jest zimny, a bez psa smutniejszy. W tej chwili mam cztery psy, wszystkie kundle z przytułków, i jednego kota. Bardzo żałuję, ale niedawno odszedł jego towarzysz. Ale widzę, że moja mama z którą mieszkam powoli zaczyna rozglądać się za nowym kotem. Zwierzęta są radością. To wspaniali przyjaciele. Oddani, wierni towarzysze, każdy z nich ma absolutnie odrębny charakter, wielką indywidualność i szanujemy się nawzajem. Uważam, że wszystkie moje zwierzęta, to większe indywidualności niż ja. Respektujemy to.
 
Posłanka Krystyna Pawłowicz określiła panią „emerytowaną aktorką”, ale przecież wszyscy wiemy, że na żadną emeryturę się Pani nie wybiera. Jakie plany na najbliższy okres. Czym Pani zaskoczy publiczność i… czy zaprosiłaby Pani Krystynę Pawłowicz na spektakl do swojego Teatru?
Zapraszam panią Krystynę Pawłowicz zawsze. Teatr łagodzi obyczaje, tak jak i zwierzęta je łagodzą. Najpierw 24. kwietnia w Och-teatrze Janusz Wiśniewski przygotowuje nową premierę wg „Nosa” Gogola. Myślę, że pani Pawłowicz bardzo by to odpowiadało. Natomiast 28 kwietnia w Teatrze Polonia w mojej reżyserii i z moim udziałem „Matki i synowie”, sztuka tego samego autora, który napisał Callas. Bardzo serdecznie wszystkich zapraszam.

Prestiż  
Kwiecień 2016