Cudze chwalimy, może poznajmy nasze?

Jeszcze nie tak dawno temu kucharzy było niewielu. No, pomijając sytuację gdy nie było co jeść, kucharek wtedy było sześć. Dziś każdy jest Makłowiczem albo co najmniej Gesslerką. Zakładanie fartucha i sterczenie przy garach nie jest już tak krępujące, ani obciachowe jak jeszcze pięć, dziesięć lat temu.

Ba, to nawet, w przypadku męskiej części społeczeństwa, nobilituje i stanowi pewnego rodzaju afrodyzjak. Na fejsowych profilach roi się gęstość fotografii „samodzielnie” zrobionych sałatek, ostryg w maladze i innych „cuisine nouvelle”. Jeden z drugim, Witek – sprytek prześcigają się w opowieściach o swych kuchennych sukcesach i piszą dyrdymały używając klawiszowego skrótu kopiuj – wklej. Rzeczywistość i codzienność piszą zgoła inne scenariusze. Internetowy „bóg kuchni” po dziesięciu godzinach jazdy w poszukiwaniu zbytu na kiepskiej jakości towar, który ma wcisnąć w imieniu firmy importującej azjatyckie buble, wraca do swojego pustego mieszkania i otwiera lodówkę… Dwie puszki energetyzującego napoju, ketchup, puszka szprotek w pomidorach i zeschnięta cytryna. Jak z tego wyczarować lasagne ze szpinakiem, albo choć kawior z szampanem? Pozostaje (jak zazwyczaj) telefon do zaprzyjaźnionej pizzerii.

Do opisania takiej sytuacji skłoniła mnie bezgraniczna wiara jaką widownia pokłada wobec niezliczonych programów kulinarnych i prasowych poradników. Zatrważający brak kreatywności i samodzielności w poszukiwaniu smaków i aromatów. Za dobrą monetę bierzemy każdą bzdurę płynącą z ekranu, a przecież i szczypta szczypcie nie równa i pietruszka inny ma smak na Sycylii, a inny w Goleniowie. I nie trzeba się zachwycać knajpką nad morzem Egejskim, jeśli możemy tak samo uroczą odkryć nad Zalewem Szczecińskim.

Jak może Szanowni Czytelnicy zauważyli, jestem nieomal maniakalnym zwolennikiem rodzimych potraw z naciskiem na strawę ciężką, tłustą i niezdrową, a przez to najsmaczniejszą. Różnorodność polskich dań i sposobów ich przygotowania nie ustępuje najbardziej wysublimowanym kuchniom orientu. Zwykłe gołąbki zrobione przez warszawiaka, poznaniaka i spadkobiercę lwowskich tradycji, to trzy różne dania! Inaczej smakuje pomidorowa w Katowicach, inaczej w Gdańsku. Mieszkańcy Szczecina będąc cudownym tyglem tradycji nieomal wszystkich regionów Polski są w tej szczęśliwej sytuacji, że by zjeść danie wileńskie, śląskie albo mazowieckie nie muszą wybierać się w podróż. Wystarczy dobrze rozejrzeć się po Rodzinie i Przyjaciołach.

Jestem bardzo ucieszony z  nagłej popularności kuchni regionalnych i takich produktów. Nareszcie, po latach bylejakości gastronomicznej (wyłączając kilka kultowych miejsc żywienia zbiorowego) zaczęto dostrzegać piękno i smak tradycji. Lato sprzyja wypadom za miasto, a jeśli pogoda nie dopisze, to może niech celem letniej podróży będzie właśnie jakiś lokalny specjał?

Rybny rosół z pierożkami nadziewanymi mięsem z leszcza. Myślicie, że to zamierzchłe wspomnienie? Nic podobnego! W Nowym Warpnie jest miejsce, gdzie dwie przemiłe Siostry podają ten starannie przygotowany specjał. A na drugie świeżuteńka ryba złowiona przez ostatnich warpieńskich rybaków. Jeśli będziecie w okolicy Czaplinka, koniecznie spróbujcie sielawy w przydrożnym barze na południowym brzegu jeziora. Prawdziwe niebo w gębie. Zwolennikom obfitego, dwudaniowego obiadu z surówką i  kompotem polecam byłą knajpę geesowską (obecnie prywatną) w Starych Łysogórkach, tuż za Siekierkami. Nieprawdopodobnie piękne miejsca na całodzienną wycieczkę po rozlewiskach Odry należy zakończyć właśnie tam nad talerzem i przy szklaneczce… ok. niech będzie, herbaty.

Wielu z miejsc znanych mi przed laty ze smakowitej kuchni już nie ma. Zmienili się właściciele, zmieniły się warunki ekonomiczne. (Nie wiem, czy wciąż funkcjonuje najsmaczniejsza smażalnia ryb naprzeciw portu w Stepnicy?) Na szczęście wciąż na nowo podejmowane są próby stworzenia miejsc z klimatem i ze SMAKIEM.

Wędrując po Pomorzu Zachodnim, ale dotyczy to również i pozostałej, mniej ważnej części naszej Planety, w wyborze miejsca posiłku kieruję się kilkoma żelaznymi zasadami: po pierwsze zapach. Czasem rezygnuję tuż po przekroczeniu progu i największy głód mnie nie przekona do posiłku. Po drugie: personel. Jeśli jest uśmiechnięty, oczekujący mnie przyjaźnie i potrafiący porozmawiać na temat karty dań, wiem, że to tu. I wreszcie po trzecie: „okoliczności przyrody”. Nic tak nie wpływa na apetyt jak widok z tarasu, czy okna niewielkiej knajpki na Zalew, Odrę, jeziora pomorskie…Tak, tak, o Bałtyku ani słowa, bo nadmorskie kulinaria w czasie wakacji to temat na zupełnie inną bajkę. Dość smutną.

No, to w drogę! Tuż za progiem czeka nas wciąż tyle nieodkrytych miejsc…
Smacznego.
 

Prestiż  
Czerwiec 2012